Wówczas, kiedy zjawisko zwane Adele na salony światowego popu z rozmachem za udziałem 21 wchodziło, ja również zauroczony zarówno aranżerską robotą autorów kompozycji z drugiej płyty wokalistki, jak i oczywiście brzmieniem jej głosu, do grona fanów żwawo przystąpiłem i niestety, gdy w cztery lata później trzeci krążek wydała, srogo rozczarowany zaledwie po kilku tygodniach obcowania z 25 się poczułem. O moich odczuciach, swoje i po swojemu napisałem, nie spodziewając się szczerze powiedziawszy, że Adele pozostająca pod wpływem speców od spieniężania własnego talentu, kiedyś jeszcze płytę z charakterem zdoła nagrać. W międzyczasie też moja uwaga w tym akurat segmencie muzycznym, na inny kobiecy głos została przekierowana, a wokalne możliwości Kovacs jednoznacznie zdopingowały mnie do wyrażenia przekonania, że to nie Adele może skutecznie pretendować do korony jaką w tragicznych okolicznościach Amy Winehouse pozostawiła, a właśnie dorównująca jej charyzmą głosu i osobowości Holenderka. Teraz jednak z czwartym longiem Brytyjka powraca i nie, nie zmieniam zdania, że Kovacs jest zjawiskiem o wyższym współczynniku możliwości, ale ukrywać nie będę, iż za sprawą 30 Adele na nowo we mnie do własnej twórczej ekspresji sympatię w serduchu rozpaliła. Póki co (a piszę z perspektywy zaledwie odrobinę więcej niż tygodnia od premiery) spostrzegam czwórkę jako album, który z powodzeniem zarówno Whitney Houston mogłaby nagrać, a nagrać nie nagrała, bowiem jazzującego pierwiastka pomysłom na nią brakowało, tak w świecie męskim Frank Sinatra - gdyby mistrz współcześnie na rynku popu debiutował. Wszystko mianowicie jest tu zwyczajnie nadzwyczajnie pięknie przez producentów splecione - tak że kompozycje utkane na najdoskonalszych muzycznych krosnach są zarówno zwiewne, wyraziste, jak właśnie tak cudnie przezroczyste, że cały talent Adele potrafią wyeksponować. Dodatkowym atutem, który z różnych perspektyw spojrzenia może być też delikatnie nazbyt grubymi nićmi szyty, to ten liryczny konspekt na najszczerzej najszczerszej spowiedzi oparty. Nie wszyscy wrażliwcy, z czym się zgadzam akurat takich "słów i emocji" potrzebują, ale myślę iż wszyscy którzy cenią znakomitą pracę kompozytorską, wokalną i w interpretacji zawarte uczucia potrafią z empatią odczuwać, z pewnością tegoroczny krążek docenią. Adele wyraźnie odbiła ze ślepej uliczki na jaką ją fachowcy na poprzednim albumie nakierowali i ten jej miks wielorakich wpływów od mocno popowego soulu, przez cudnie żywy r'n'b, po smooth jazz, funky i kameralne musicalowe quasi orkiestracje, mnie się znów podoba. Nie wyróżniam żadnego z utworów, bowiem moi faworyci dzisiejsi zapewne z czasem zostaną zastąpieni numerami wolniej osadzającymi się w świadomości, jako że 30 ma dużo więcej do zaoferowania niż klasyczne przeboje. Za co w stronę Adele kieruje ukłony.
środa, 1 grudnia 2021
Adele - 30 (2021)
Wówczas, kiedy zjawisko zwane Adele na salony światowego popu z rozmachem za udziałem 21 wchodziło, ja również zauroczony zarówno aranżerską robotą autorów kompozycji z drugiej płyty wokalistki, jak i oczywiście brzmieniem jej głosu, do grona fanów żwawo przystąpiłem i niestety, gdy w cztery lata później trzeci krążek wydała, srogo rozczarowany zaledwie po kilku tygodniach obcowania z 25 się poczułem. O moich odczuciach, swoje i po swojemu napisałem, nie spodziewając się szczerze powiedziawszy, że Adele pozostająca pod wpływem speców od spieniężania własnego talentu, kiedyś jeszcze płytę z charakterem zdoła nagrać. W międzyczasie też moja uwaga w tym akurat segmencie muzycznym, na inny kobiecy głos została przekierowana, a wokalne możliwości Kovacs jednoznacznie zdopingowały mnie do wyrażenia przekonania, że to nie Adele może skutecznie pretendować do korony jaką w tragicznych okolicznościach Amy Winehouse pozostawiła, a właśnie dorównująca jej charyzmą głosu i osobowości Holenderka. Teraz jednak z czwartym longiem Brytyjka powraca i nie, nie zmieniam zdania, że Kovacs jest zjawiskiem o wyższym współczynniku możliwości, ale ukrywać nie będę, iż za sprawą 30 Adele na nowo we mnie do własnej twórczej ekspresji sympatię w serduchu rozpaliła. Póki co (a piszę z perspektywy zaledwie odrobinę więcej niż tygodnia od premiery) spostrzegam czwórkę jako album, który z powodzeniem zarówno Whitney Houston mogłaby nagrać, a nagrać nie nagrała, bowiem jazzującego pierwiastka pomysłom na nią brakowało, tak w świecie męskim Frank Sinatra - gdyby mistrz współcześnie na rynku popu debiutował. Wszystko mianowicie jest tu zwyczajnie nadzwyczajnie pięknie przez producentów splecione - tak że kompozycje utkane na najdoskonalszych muzycznych krosnach są zarówno zwiewne, wyraziste, jak właśnie tak cudnie przezroczyste, że cały talent Adele potrafią wyeksponować. Dodatkowym atutem, który z różnych perspektyw spojrzenia może być też delikatnie nazbyt grubymi nićmi szyty, to ten liryczny konspekt na najszczerzej najszczerszej spowiedzi oparty. Nie wszyscy wrażliwcy, z czym się zgadzam akurat takich "słów i emocji" potrzebują, ale myślę iż wszyscy którzy cenią znakomitą pracę kompozytorską, wokalną i w interpretacji zawarte uczucia potrafią z empatią odczuwać, z pewnością tegoroczny krążek docenią. Adele wyraźnie odbiła ze ślepej uliczki na jaką ją fachowcy na poprzednim albumie nakierowali i ten jej miks wielorakich wpływów od mocno popowego soulu, przez cudnie żywy r'n'b, po smooth jazz, funky i kameralne musicalowe quasi orkiestracje, mnie się znów podoba. Nie wyróżniam żadnego z utworów, bowiem moi faworyci dzisiejsi zapewne z czasem zostaną zastąpieni numerami wolniej osadzającymi się w świadomości, jako że 30 ma dużo więcej do zaoferowania niż klasyczne przeboje. Za co w stronę Adele kieruje ukłony.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz