sobota, 4 grudnia 2021

Wolfmother - Rock Out (2021)

 


Zaczęli w 2005 roku, od razu ze sporym na scenie uprzywilejowaniem, bo doskonałe przyjęcie debiutu przez posiadających posłuch w mainstreamie dziennikarzy i promotorów dało wsparcie i wysunęło ich z miejsca na czołowe lokaty w rankingach popularności i sprzedaży. Kiedy dwójka się pojawiła, tylko potwierdziła, że splot w drodze po sukces przyjaznych okoliczności to jedno, a drugie to oczywiście znakomita jakość przemawiająca za poparciem fana. Cosmig Egg dawał bowiem uzasadnione przekonanie, że Wolfmother to będzie wielka nazwa, lecz w mgnieniu oka sypać w obozie się zaczęło i tak dobrze o kolejnych albumach nie miałem powodu by napisać, mimo iż na przykład Victorious kręcił znacznie bardziej od poprzedzającego New Crown. Od kilku lat jednak Wolfmother odbiera mi wszelką nadzieję, na coś więcej, niż tylko odnotowywanie że nowy krążek pojawił się w sieci, gdyż zespół nie jest już zespołem, a tylko rodzajem solowego projektu jego lidera, zatrudniającego znajomych muzyków do obsługi instrumentów, bądź samemu rejestrującego ich ścieżki w studiu. Rozumiem że Andrew Stockdale rozmyślnie wybrał taką drogę, manifestując swoją rezygnację z mainstreamowej popularności, nagrywając w surowych warunkach równie surowego rock'n'rolla. Dla zasady pokazał środkowy palec machinie biznesowej, za co szacunek myślę powinien mu się należeć. Natomiast wiem, że jedno funkcjonowanie w zgodzie ze sobą, najlepiej według własnych reguł, drugie to status dziwaka i po trzecie (najgorsze) praktyczne osłabienie tym samym własnej muzyki, poprzez ugrzęźnięcie w bańce i to z przekonaniem że jest zajebiście, kiedy obiektywnie tak nie jest. Tak to wygląda przynajmniej w mojej opinii - nic nie znaczącej nie tylko na Antypodach. :)

P.S. Krótko - głupio chłopak robi, bo nagrywa wesołe, lecz miałkie albumy. Ale może jest szczęśliwy, lub tylko się tak oszukuje. Cóż. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj