Lubię barrrdzo bokserskie historie i potrafię się rozkoszować ich często prostymi fabułami. Jednak najlepiej jeśli opowiadanymi tak bardzo autentycznie i dosadnie, iż pozorna prostota nabiera wciąż oczywistych, aczkolwiek cholernie wartościowych walorów i tworzy naprawdę ekscytującą formę. Tym bardziej kiedy raz obsada jest kapitalnie dobrana i dwa (uwaga!), kiedy okładanie sobie ryjów nie jest jedyną atrakcją. Wojownik Gavina O’Connora (chociaż nie jest he he o boksie) spełnia obydwa warunki i to śmiem twierdzić że z nawiązką. Bowiem nazwiska i przekonujące twarze Toma Hardy'ego, Joela Edgertona i giganta ekranu w osobie Nicka Nolte, dają tu eksplozywny koncert umiejętności, jak i kwestie rywalizacji sportowej mam przekonanie, to tylko pretekst by pokazać skomplikowaną relację rodzinną. Swoisty węzeł więzi totalnie splątany, w którym trudne charaktery zaangażowane etiologii obecnej sytuacji słusznie upatrują w ciążeniu ku alkoholowemu uzależnieniu seniora, a potem zbyt późnej jego próbie odkupienia win i uzyskania przebaczenia. To jest właśnie to co w amerykańskim kinie kocham chyba najbardziej. Jako że można naturalnie uważać, iż ci „zabawni” Jankesi to ze wszystkiego show zrobić zdołają ale jednocześnie też żadna chyba nacja nie potrafi tak skutecznie na ekranie sprzedać i tak głęboko brutalnie wgryzać się w rodzinne gówno i pokazywać tym samym świat daleki od tego, który ogólnie jako wizerunkowa wizytówka Ameryki funkcjonuje. Oferować rzeczywistość z bieguna nie tylko biedy, ale też życia zwyczajnego - do pierwszej i kolejnej koniecznej krwi prawdziwego. Są w filmie O’Connora takie sceny, że aż się w człowieku kotłuje - już na otwarcie cios, a potem nawet na moment pasjonująco być nie przestaje. Adrenalina, męski wycisk, a sama bizonia Hardy'ego postura i sfilmowanie ringowych walk potrafią wybić ząbki. Wojownik przy wszystkich swoich warsztatowych, fabularnych i społecznych atutach, jest też (he he) rodzajem współczesnego Krwawego sportu, który każdy smarkacz dysponujący magnetowidem w okresie transformacji ustrojowej doskonale pamięta. Tylko że obydwa tytuły łączy zaledwie pomysł na turniejowe emocje. Więcej punktów stycznych brak na całe szczęście, bo spektakularny film o właściwościach niejako terapeutycznych, momentami wręcz porywająco rozgrzebujący ludzkie traumy i autentycznie poruszający do żywego, stałby się tylko tanią rozrywką. A to byłby dla moich wygórowanych oczekiwań cios nokautujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz