Trudno nie ulec wrażeniu, że Servant of the Mind jest nową wersją Rewind, Replay, Rebound. Bliźniacza budowa, koncepcja i sporo urozmaicenia w obrębie całości programu. Bo kompozycje mimo że nie odbiegają od volbeatowych standardów są bardzo różnorodne i nie mam tym samym prawa używać przymiotnika sugerującego monotonność. Poszczególne numery również trzymając się aranżacyjnego reżimu zwrotka refren i tam gdzie należy solówka i bridge, wprowadzają w swoją strukturę rozmaitości, gęsto korzystając z wielorakich rockowych inspiracji. Niby to samo, a jednak słychać wyraźnie że pancurskie rockabilly Wait A Minute My Girl, to nieco inna bajeczka od motorycznego i a'la thrashowego Shotgun Blues, a cudnie epicko heavy metalowy The Sacred Stones (w dodatku we fragmentach tak fajnie puszczający oczko do Heaven and Hell :)) ma się nijak (gdyby to nie ten sam Volbeat) do słodziutko przy wsparciu niejakiej Stine Bramsen zaśpiewanego Dagen Før. Tych rozjazdów jest jednak tyle ile trzeba i tak jak nadmieniłem, te skrajności zawsze trzymają charakterystyczny ton stylistyczny ekipy Michaela Poulsena. Nie dziwią więc opinie o systematycznym wyciskaniu materiału z tej samej tubki, lecz co raduje wciąż z tej tubki która utrzymuje świeżość. Ja akurat jestem taką sytuacją kontent, bo poprzedni album bardzo mnie pozytywnie zaskoczył, w zasadzie (he he) niewiele zaskakując. Volbeat jest jedyny w swoim rodzaju, stąd wybaczam pierwotnie wyłącznie duńskiej ekipie grzech wtórności, przypisując jej bez uczucia wyrozumiałości znamiona oryginalności, którą należy pielęgnować z troską zarówno o jego wyjątkowy charakter brzmieniowy oraz duże właściwości plastyczne. Tak sobie kombinuje na ile mi wyobraźni starcza, że czego by nie zaprzęgnęli do własnego stylu, zawsze to zabrzmi tak jak od lat brzmi Volbeat, a ja to kupię i rączki ucałuję, bowiem w lidze wyśmienitej rockowej chwytliwości to sorry, ale cholera jasna konkurencja im tego daru pisania kopiących hitów może zazdrościć. Michael Poulsen każdy pomysł zamienia w złoto i jedno co nie pozwala mu stać się super gwiazdą mainstreamu, to czas akcji. Gdyby człowiek produkował takie petardy w latach osiemdziesiątych, dziś opływałby w niewyobrażalny dostatek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz