Minus ledwie lat piętnaście, a ja mam uczucie jakby wieki minęły od czasu wydania drugiego albumu Comy, kiedy to ich kariera (wciąż tak myślę) zasłużenie na polskim rynku eksplodowała. Nie przestaje bowiem czuć mięty do zawartości Zaprzepaszczonych sił wielkiej armii świętych znaków i także tym samym (szeroki uśmiech) nie poczuwam się do odpowiedzialności za błędy młodości, czy nie odczuwam wstydu (ironia) z jakim pozostawanie fanem Comy wówczas się wiązało, gdy oto tak bezczelnie przywrócili popularność polskiego rocka młodzieży absolutnie nie mogącej pamiętać boomu z początku lat dziewięćdziesiątych. Faktycznie to uważam, iż czas akurat z tym krążkiem obszedł się zdecydowanie łagodnie, bowiem odtwarzany dziś, bez kontekstu historycznego zawiera uniwersalny przekaz liryczny i muzycznie jest zawieszony w równie odpornym na korozję gatunkowym uniwersum. Znakomite kompozycje tworzą tą ponad siedemdziesięciominutową całość i tak samo czerpią inspirację z grunge'owej spuścizny (okładka i czas trwania, czy to nawiązanie do Superunknown Soundgarden? ;)), jak i determinanty świadczące o fanowskim uczuciu do Audioslave i Rage Against the Machine - akurat w naszym rodzimym, znacznie uboższym wydaniu crossoverowym spod logo Flapjacka czy Illusion (System, wyrywająca z butów Tonacja, Nie ma joozka i najbardziej odjechana Schizofrenia). Z progresywnym poza tym sznytem, bo rozbudowany numer tytułowy, to kapitalnie rozpisana na czternaście minut kompozycja, fantastycznie rozwijająca tematy i obok Listopada najbardziej ambitnie udana próba nawiązania do najlepszych "epickich" wzorców. Mam ja ponadto fantastyczne wspomnienia związane z koncertami Comy i pamiętam, że nawet w niegrzeszących dobrą akustyką częstochowskich klubach potrafili zabrzmieć selektywnie i potężnie. Zasługa człowieka (osób) stojących za konsoletą, ale też z pewnością właściwościom stylistyki w jakiej obrębie Coma wówczas się poruszała. Riff konkretny, basowe figury i bębnienie z groove'm plus jakieś elektroniczne ornamenty - bez kotłowania się dźwięku dla samej efektownej pozy, tylko w zamian dobrze rozumiane korzystanie z potencjału względnej prostoty. Nie napiszę więc o dwójce Comy złego słowa, bo wciąż czuję z nią więź emocjonalną i nadal porywa mnie jej wewnętrzna dramaturgia. Stwierdzę nawet, że od czasu Comy w takiej jakościowo kapitalnej artystycznej formule, nie zaistniał w naszym polskim grajdołku żaden przedstawiciel rocka mainstreamowego, który mógłby śmiało z ekipą Roguckiego konkurować. Bo co dzisiaj w polskim rocku piszczy? Bida Panie piszczy! Sama Coma się pogubiła, a takie akcje jak Cochise Małaszyńskiego to żart na poziomie Braci, rodzeństwa Cugowskich.
P.S. O naczelnym temacie przy omawianiu twórczości Comy (przy wznoszącej krzyk herbacie) nie napiszę więcej, niż zdążyłem napisać dotychczas. Jakie są teksty Roguckiego każdy widzi. Bierzesz i identyfikujesz się albo nie. Proste.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz