Wyobraźmy sobie że jest rok 1967. Przywdziewamy więc fikuśne ciuszki, których składowymi buty na koturnach, spodnie szerokawe u dołu i wzorzyste koszule przyozdobione dodatkowo wisorkami z paciorków i kładziemy płytę winylową na gramofon. Album pierwszy z brzegu i rzucający się w oczy, za sprawą kolorowej okładki. To na czarnym krążku nagrany drugi album supergrupy Cream, a na kopercie wydawnictwa pomarańczowo-żółto-zielona grafika z twarzami ówczesnych boheterów, rozpalających emocje wśród fanów rocka z lekka psychodelicznego i wyraziście bluesującego. Na tym kończymy sesję na symbolicznym kwasie na chwilę przenoszącą w przeszłość i wracamy do teraźniejszości z której perspektywy dzisiaj możemy w pełni ocenić rolę albumu jaką niewątpliwie odegrał, tak dla samej formacji Bakera, Bruce'a i Claptona, jak i dla rozwoju gatunku. Dla krótkiej, bo zaledwie trzypłytowej studyjnej przygody Cream (Goodbye wiadomo) Disraeli Gears jest początkiem końca lub końcem początku, a na pewno materiałem na który fani z wypiekami na twarzy czekali i jak kroniki podają, na nim się nie rozczarowali, a jeszcze przyniósł on im i grupie największy hit jakim dali radę swoich miłośników obdarzyć. Sunshine Of Your Love znają oczywiście nie tylko zatwardziali rock'n'rollowcy, ale charakterystyczny puls jakim obdarzony słyszało, choć niekoniecznie jest w stanie zidentyfikować z nazwy chyba większość populacji ludzkiej od tamtej chwili ten zazwyczaj łez padół zasiedlającej. Tego mogę się domyślać, zaś niemal pewnym mogę być faktu, iż na późniejszą największą gwiazdę gatunku tak samo twórczość Cream jak i naturalnie The Yardbirds miała i bez między innymi trzech wyjątkowych albumów Cream, Led Zeppelin nie brzmiałby tak jak miał szczęście wybrzmiewać. Cream dał sygnał do podkręcenia wzmacniaczy i określenia nowego ciężkiego soundu, zaś zeppelini na to zawołanie już w trzy lata później z przytupem odpowiedzieli, nagrywając płytę która z kolei nakręciła kolejnych ojców przyszłego hard rocka i w konsekwencji heavy metalu. Dlatego to znajomość twórczości Cream jest obowiązkiem każdego metalucha, który rzecz jasna w tych dźwiękach nie tak z miejsca odnajdzie to co go kręci we współczesnym gitarowym mieleniu, lecz z pewnością jeśli z odpowiednim nastawieniem spojrzy, to (he he) w nich usłyszy motywy, z których cała potężna scena rockowo-metalowa wyrosła. Piszę to z własnego punktu widzenia, na który zaś oddziałuje sposób poznawania klasyków blues-rocka jakiego sam miałem okazję doświadczyć i przyznaje, iż nie było to naturalnie takie łatwe, a wręcz stanowiło pamiętną lekcję pokory. Odrzucałem, bo nie w pełni rozumiałem, ale w którymś momencie po upartym drążeniu tematu załapałem, a obecnie nie mam najmniejszego problemu czerpać ogromnej przyjemność, tak z obcowania z legendarnymi materiałami sprzed już pięciu dekad, jak i z płytami obecnie rozsadzającymi stylistyki i poszerzającymi moje gusta.
P.S. Nawijając o inspiracji, należy tylko podrzucić jedno skojarzenie. Monster Magnet - Negasonic Teenage Warhead i creamowy Tales Of Brave Ulysses! Prawda? He he.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz