Jeśli posiada się doskonałe artystyczne oko i dysponuje inteligentną koncepcją, a do tego od lat owocnie współpracuje z takim mistrzem obiektywu jakim niewątpliwie Roger Deakins, to kręci się zawsze majstersztyki dla kino-koneserów, w których dla dopełnienia ideału praktycznych walorów, dorzuca z naturalną łatwością także znakomite prowadzenie wybitnych aktorów. Sam Mendes nigdy w zasadzie nie zawodzi i jeśli udany ale jednak myślę dla jego kariery (tak pieniądze i sentyment przesądziły) niekoniecznie potrzebny romans z agentem 007 wyhamował produkcje sygnowanych jego nazwiskiem wybitnych dramatów, to teraz po eksperymencie formalnym z wojennym 1917, wraca do tego co jednak potrafi najlepiej i co nie sprzeda się w multipleksach imponująco, ale pozostanie w widzu wrażliwym w postaci pięknego wspomnienia i refleksji. Imperium światła brakuje może tak silnego, bo bezpośredniego pierwiastka egzystencjalnego i tym bardziej kontrowersji jakie spowodowały, że American Beauty i Revolutionary Road wyrosły na jedne z najmocniejszych produkcji ostatniego dwudziestopięciolecia, lecz posiada czar gigantyczny i jestem gotów uznać go za godnego porównań do największych dokonań uznanego w środowisku Brytyjczyka. Swoją rolę bowiem doskonale odgrywa tło wykreowane dla romansu bohaterów, a dokładnie nostalgiczne ujęcie miłości do filmu i nawiązanie sentymentalne do najlepszych czasów kin rozkwitu. To w jaki sposób Mendes potrafi tu uchwycić przestrzeń i czar jaki z tej uroczo wzruszającej ekspozycji pochodzi, to dodatkowa atrakcja towarzysząca głównej relacji pomiędzy bohaterami. Rzadko też ktoś tak pięknie opowiada o samotności i potrzebie miłości - o wreszcie chwilowym spełnieniu i tak poruszająco o tragedii traumatycznego dzieciństwa, wpływającego bezpośrednio na zaburzenia psychiczne. Dzięki talentowi Mendesa rozpoznajemy głęboko nieszczęśliwe, samotne, bo budowane na nieudanych relacjach życie cichej i smutnej kobiety. Permanentne doświadczenia frustracji i epizody depresji przełamane światłem niestety nikłej miłosnej nadziei. Nic tak przecież skutecznie nie wyciąga z zaburzeń psychicznych będących następstwem długotrwałej samotności niż zainteresowanie i odwzajemnione uczucie. Wystarczy być w stanie BYĆ, bo życie to stan umysłu, a stan umysłu to wprost wyznacznik komfortu BYCIA. Proste! ;)
P.S. Kapitalna Olivia Coleman w tym jak się okazało (tylko przez chwilę miałem wątpliwości że może być inaczej) błyskotliwym, choć na pozór lekko przesłodzonym melodramacie z wątkiem wirusa rasizmu, jak domniemam napisanym z wręcz erudycyjnym rozpoznaniem materii tematycznej i ja to szanuję i sobie życzę więcej, jeszcze więcej i wciąż więcej takiego do bólu klasycznego i do bólu wzruszającego kina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz