Niewiele reżyserskich epizodów ma Sam Levinson na koncie - całkiem popularny serial i trzy fabuły długometrażowe, a poza tym wyspecjalizował się w pisaniu scenariuszy bodajże. Do tej pory poznałem ostatnio głośnego i za ten rozgłos zasługującego Malcoma i Marie, a teraz trafia mi się okazja obejrzeć jego debiut, który jak doczytuje zrobił swoje przed laty na festiwalu w Sundance (najlepszy scenariusz w 2011 roku). To nieco nietypowa sytuacja, bowiem niby wówczas bez doświadczenia reżyser zbiera na planie konkretną obsadę opartą na mocnych nazwiskach (Ellen Burstyn, Ellen Barkin, Demi Moore) i ogarnia w scenariuszu mały rodzinny cyrk na kółkach, bo pośród jej członków nie brakuje emocjonalnie niestabilnych jednostek, a okoliczność spotkania nie ułatwia utrzymania względnej równowagi. Rzecz jest stosunkowo ciężka i w sumie nie ma z czego żartować, ale bez tego momentami mocno karykaturalnego spojrzenia byłaby zdecydowanie zbyt ciężkostrawna i z kategorii tragi-komedii wpadłaby w szufladę z cholernie przygnębiającym dramatem. W gruncie rzeczy to zaiste jest ciężkim dramatem, bo problemy nie są sztucznie nadymane, tylko rzeczywiście czynią życie bohaterów permanentnym koszmarem. Stosunki pomiędzy nimi są maksymalnie napięte i prawie każdy to w sumie taki wulkan wrzący. Narastające niekompatybilności komunikacyjne, interpretacyjne, na zasadzie ktoś mówi jedno, a otoczenie rozumie co innego, więc frustracja osiąga wartości graniczne. Totalne niezrozumienie stanów, uczuć z dobijającym deficytem empatii. Różne spojrzenia, subiektywne odczucia brak płaszczyzny porozumienia i więzi zaburzone, a wręcz ich brak. Natomiast kino jeszcze może nie błyskotliwe, ale bardzo rzetelne i momentami ze sporym autorskim potencjałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz