Znany (zapewne dość ograniczenie) z Mojej łodzi podwodnej Craig Roberts, wówczas zaledwie 24-letni, wbija ze swoim reżyserskim debiutem, grając jednocześnie tytułową rolę i od razu zaznacza, że jego kino będzie się wyróżniało. Nie jest to od razu kino wolty totalnej, ale na pewno kino nieco melancholijnie groteskowej formy prezentowania postaci, lecz mimo że artystycznie ironizującej, to poprzez uwypuklanie tej cechy także uduchowione i zaangażowane. Opowieść o po prostu Jimie jest też niebanalnie mroczna i na swój sposób pomimo iż w gruncie rzeczy optymistyczna, to przygnębiająca, bowiem traktuje o wyobcowaniu i nietolerancji, dorastaniu na marginesie, życiu w swoim świecie w introwertycznej izolacji i lęku przed przełamaniem, a jednocześnie o żałosnej niby próbie jakiegoś zaimponowania i przebicia się jednak ze swoją wyśmiewaną w grupie anonimowością, do pozycji dostrzegalnej przez otoczenie i konstruktywnie samoocenę podnoszącej. W nim punktem wyjścia wyśmiewanie, wyszydzanie, odtrącanie i psychiczne znęcanie, jednak Jimbo się zmienia - przestaje być ofiarą losu, robi się tajemniczy i zarazem otwarty, a przede wszystkim czaderski i finalnie przechodząc dojrzałą ewolucję pewny siebie na miarę swoich możliwości. Dzięki nowemu kumplowi, Deanowi (chyba Jamesowi Deanowi :)) - poniekąd i zarazem wbrew jemu chłopak staje się Jimem w takiej skórze w jakiej czuje się jednak najlepiej. Dobry, choć niezbyt entuzjastycznie przez krytykę i statystycznego widza przyjęty debiut, dobrze zapowiadającego się reżysera, który dzisiaj po dwóch kolejnych obrazach wciąż jest jeszcze globalnie umiarkowanie popularny, ale na pewno na tle przeciętniactwa bardzo interesujący.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz