To już niejako przesądzone, że w międzyczasie stałem się miłośnikiem kina francuskiego i że z przyjemnością oglądam coraz to więcej tytułów francuskojęzycznych, sięgając też często automatycznie po obrazy wręcz egzotyczne, o takowych językowych proweniencjach. Nie zawsze trafiam na rzeczy wybitne, a większość to mocne średniaki, ale owa specyfika kina europejskiego z tych rejonów, nawet jeśli obejrzany film okazuje się tylko poprawny powoduje, że nie żal poświęconego czasu. Szczególnie kiedy akcja rozgrywa się w malowniczych okolicznościach starej architektury i traktuje o zwykłym życiu zaplątanego w codzienność człowieka. Z tej perspektywy Piękny poranek nie musiał mnie porwać by oczarować, bo wystarczyło iż spełnił dwa, trzy z moich podstawowych wymagań i dzięki temu dał mi prawo do radości z kontemplowania walorów współczesnego francuskiego filmu. Mówię w tym kontekście o poetyckim spojrzeniu na przemijanie, na relacje miłości z partnerem i miłości międzypokoleniowej. Spuściznę przeszłości w odniesieniu do teraźniejszości i mimo ciężaru obowiązków, czy niekoniecznie na zawołanie rozkładanego czerwonego dywanu optymistycznemu spojrzeniem na jutro, z naturalnego, bieżącego dzisiaj. Dokładnie życia jakie los oferował i wybory dokonane stworzyły, przez pryzmat odpowiedzialności, konsekwencji, także usprawiedliwionych egoistycznych pobudek pragnienia szczęścia. Ot niby banał, niby flaki z olejem, a się podobało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz