środa, 13 stycznia 2016

David Bowie - Blackstar (2016)




Przyznaje że nie byłem jak dotąd zagorzałym fanem Bowiego, zawsze nie po drodze z jego twórczością mi było, bo działania z lat siedemdziesiątych to zbyt "odjechana" materia, w osiemdziesiątych po przeformatowaniu postawy nazbyt plastikowym popem skaził komponowane numery, a dalej to na uboczu sceny się odnalazł i jako guru, nie gwiazda funkcjonował, wydając bez większego medialnego szumu albumy dla zdeklarowanych fanów. Aż do dnia, kiedy rodzaj iluminacji przeżyłem zahipnotyzowany tytułowym numerem (wraz z obrazem) z ostatniej płyty artysty. W chwile później Lazarus z równie niezwykłą oprawą wizualną został zaprezentowany, a ja w szoku nadal będąc nie mogłem uwierzyć w jak bardzo euforyczny stan za sprawą tych dzieł zostałem wprowadzony. 8 Stycznia w dniu 69 urodzin twórcy premiera pełnego albumu nastąpiła, a mój entuzjazm po kilkukrotnym przesłuchaniu krążka, pomimo że odrobinę przygasł to nadal pozostał jednak na poziomie względnie wysokim – gdyż to kompozycje za sprawą swej natury niezwykle intrygujące. Zawieszone pomiędzy jazzową fakturą, awangardową atmosferą i soulową wrażliwością. Fusion "pełną gębą" tutaj rządzi, odwaga w poszukiwaniu eksperymentalnych rozwiązań, ogromna wyobraźnia w kreacji wspierana natchnionymi interpretacjami wokalnymi wieloznacznych, symbolicznych tekstów. Blackstar jako całość wymyka się wszelkim prostym klasyfikacjom, on poszerza horyzonty i otwiera człowieka na nowe formy wrażliwości artystycznej. To niby antypiosenki, bo zagmatwane faktury dalekie są od typowych popowych rozwiązań, a jednak przez tą kombinatorykę przebija się na swój specyficzny sposób chwytliwa natura twórczości Bowiego. Tylko by to wychwycić i poczuć potrzeba sięgnąć głęboko do jądra przebrnąwszy przez skondensowaną fasadę instrumentalnych wariacji opartych na nietuzinkowych podziałach rytmicznych wspieranych elektronicznymi plamami i niczym nieskrępowanymi improwizacjami dęciaków. To kolejny dowód na przywiązanie mistrza do zmian, na awersję do stagnacji i chciwego odcinania kuponów od zasłużonej sławy. Nigdy nie okopywał się na raz zdobytej pozycji, zawsze zaskakiwał i chociaż nie było regułą, że te przemiany były ustawicznie udane to jednak tego rodzaju podążanie za własnymi twórczymi żądzami przyniosło mu status legendy. Stał się punktem odniesienia, jak trafnie wielokrotnie podkreślano – nie za sprawą wyłącznie konkretnej działalności muzycznej czy aktorskiej, ale za pośrednictwem konsekwentnej postawy artysty nietuzinkowego, nieprzewidywalnego. To nie jest wzniosłe epitafium ku jego pamięci, są mądrzejsi ode mnie, bardziej obeznani w temacie i mocniej związani emocjonalnie z twórczością artysty, którzy zrobili to już lub wkrótce złożą mu zasłużony hołd w sposób bardziej godny czy wyszukany. To wyłącznie moja nieznacząca refleksja w temacie ostatniej płyty Bowiego i kilka zdań podyktowanych smutnymi okolicznościami. Pozbawiona nadmiernej egzaltacji, gdyż pisana z pozycji człowieka obserwującego jego fenomen z dystansu, bez emocjonalnego bagażu przywiązania do jego sztuki czy nostalgii związanej z autentycznymi uniesieniami wiązanymi z konkretnymi chwilami z przeszłości. Jednako z ogromnym szacunkiem dla artystycznej postawy - unikania rozmieniania własnego talentu na drobne i podporządkowywania się presji, oczekiwaniom czy stronienia od "celebryckiej" gwiazdorki. Zacytuje na koniec piękne zdanie, doskonale podkreślające naturę Davida na które natknąłem się w zalewie komentarzy i refleksji po śmierci artysty. „Umarł jak żył – uciekając ze swojej koronacji” – zasłużył na nią po raz kolejny bez wątpienia dzięki czarnej gwieździe.

P.S. Na półce od jakiegoś czasu w kolejce cierpliwie czeka biografia Davida Bowiego autorstwa Paula Trynki  - myślę, że właściwy czas na lekturę właśnie nadszedł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj