czwartek, 29 października 2015

In Flames - The Jester Race (1996)




Zrobiłem sentymentalną wycieczkę w czasie, by przypomnieć sobie chwile kiedy zauroczony The Jester Race oddawałem się namiętnym odsłuchom drugiego longa In Flames. Jak się okazało pamięć moja dobra i wspomnienia z łatwością powiązane zostały z emocjami jakie ówcześnie mi towarzyszyły. Chociaż dzisiaj ten rodzaj muzycznej wrażliwości z rzadka jest we mnie aktywowany, to o dziwo w tym przypadku zdołał poruszyć. Stara i krótkotrwała była to miłość, bo dawno i do przede wszystkim jedynie tej płyty ograniczona - ona znacznie zardzewiała jednak tak w pełni to nie umarła. "Ciar" już wywołać nie jest w stanie, lecz przyjemności dostarczyć już owszem. Słucham uważnie i kilka istotnych wniosków z perspektywy czasu się nasuwa. Grali wtedy imć Panowie Szwedzi z powodzeniem ten swój ultra melodyjny death, który z czystym sumieniem można by nazwać heavy metalem, gdyby nie histeryczny wokal i okazyjne gwałtowne perkusyjne nawałnice. Na siłę, a może bez naciągania poniższej teorii napiszę, że na rok przed spektakularnym (jasne, że jak na standardy metalowe) wypłynięciem HammerFall i wskrzeszeniem klasycznego power/heavy, to In Flames właśnie na The Jester Race w riffach i harmoniach uchwycił ducha lat osiemdziesiątych. Takie mam przekonanie, lecz nie mam jednak zamiaru tutaj przeprowadzać szczegółowej analizy struktury kompozycji czy charakterystyki dźwięków, by udowodnić prezentowaną tezę. Dodam tylko rezygnując z powagi rzucanych stwierdzeń, że rytmiczne, zsynchronizowane potrząsanie piórami i bujanie wiosłami można przy tych dźwiękach uskuteczniać bez trudu, a tego rodzaju choreografia to przecież znak rozpoznawczy power/heavy "rycerzy". Bardzo blisko In Flames tutaj typowego heavy swoje granie umieścili, a dopracowane chwytliwe harmonie i bogate w ornamenty solówki tylko potwierdzają sens tegoż przekonania. Jedynie brzmienie (prócz rzecz jasna wokalnej ekspresji) o skandynawskim pochodzeniu i innych korzeniach gatunkowych informują. Sound jaki został ukręcony, to wypadkowa po części sceny sztokholmskiej, w której brud wraz z gruzem dominował i sceny göteborgskiej, gdzie zaś jad i jazgot panował. Ta hybryda w tym konkretnym przypadku doskonale się sprawdziła, bo dla równowagi przebojowością i we fragmentach (The Jester's Dance) krystalicznie czystym dźwiękiem została okraszona, a ja i dzisiaj co zaskakujące czerpię frajdę z odsłuchu tak skonfigurowanego brzmienia. Wracam pamięcią do roku 1996 i chwil kiedy pozbawiony regularnie gotówki pożyczoną taśmę kopiowałem, a później własnoręcznie zdobiłem jej front pomysłową grafiką ze stylizowaną wytwornie czcionką. :) Trzeba było wtedy włożyć sporo wysiłku by cieszyć się ulubioną muzyką - przecież nikt na serwerach pełnych dyskografii za friko nie umieszczał. Pamiętajcie o tym gówniarze zapełniając terabajty na swych wypasionych twardych dyskach.

P.S. Gdzie jest teraz In Flames, w jakim miejscu zakotwiczył to dla wtajemniczonych pytanie retoryczne. Jak ktoś jednak nie zna odpowiedzi niech mnie nie pyta - za cholerę w te rejony nawet w myślach się nie wybieram.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj