środa, 20 listopada 2024

Io capitano / Ja, kapitan (2023) - Matteo Garrone

 

Za mitycznym lepszym zachodnim życiem wielka przez czarny ląd wyprawa, by w założeniu zawsze ciekawego stylistycznie Garrone, zobaczyć tym razem po prostu człowieka w afrykańskich emigrantach, podejmujących się próby dotarcia do południowych europejskich wybrzeży. Głęboko humanistyczna w niej, empatyczna narracja, nie pozbawiona sytuacji silnie poruszających, jednakowoż nie tracących oblicza wiarygodności, jeśli nawet uzna się, iż motywacja reżysera szlachetna, aczkolwiek metody wprost wywołujące emocjonalny szantaż. Towarzyszy tejże opowieści ponadto jakiś nieforsowany przesadnie rodzaj surowej metafizyki - coś co w filmach Garrone jest dostrzegalne, zapamiętywalne, bo jako cecha charakterystyczna pielęgnowane, mimo że traktowane jako forma gruntowania pod właściwe pociągnięcia pędzla na przygotowanym podobraziu. W oczy rzuca się dojrzałe wprowadzenie do historii, z szacunkiem dla egzotycznej kultury i ludzi w jej niekoniecznie nieszczęśliwie czy wręcz w mękach żyjących. Tradycja i wierzenia, miejsce i z nim związek podkreślone, a w naturalnej kontrze ciekawość świata, naiwność młodzieńcza, pragnienie intensywne, lęk ograniczony i determinacja instynktowna, czyli przepis na kłopoty gotowy. Z czasem cierpienie, upokorzenie, strach (tortury, najgorsze potworności) i niepewność oraz rosnące wątpliwości, jednakowoż nadzieja nie umierająca, bowiem wokół ludzie tak wykorzystujący, jak i jednostki niepozbawione kompletnie oznak człowieczeństwa. Czysta (uwznioślająca) puenta pierwsza na finał, to twarz dzieciaka zmieniająca się w twarz człowieka po przejściach, doświadczonego mrocznym obliczem rzeczywistości - dowód, iż była to bardzo budująca w nim dumę, niemniej jednak kosztowna przygoda. Brudna (przygnębiająca) puenta towarzysząca, to ta gościnność cywilizowanego świata, z jakiej wszelkie draństwo zrobiło kryminalny przemysł makabrycznego wyzysku, którego ofiarami nieświadomi, nieroztropni. Poza tym Ci co do współczesnej „ziemi obiecanej” docierają, też nierzadko już u celu źle kończą. Polecam tytuły i szerokie spojrzenie na ten chyba najbardziej skomplikowany globalny problem, którym dobre, zaangażowane społecznie europejskie kino z różnych perspektyw interesuje się teraz intensywnie.

poniedziałek, 18 listopada 2024

The Afghan Whigs - Congregation (1992)

 

Rzecz najważniejsza tkwi w tym, że tak jak materiały powrotne bez chwili zawahania jestem w stanie propsować i nie mam nawet większych uwag co do wokalnej formy Grega Dulliego, to albumy z czasów pierwotnej fazy istnienia The Afghan Whigs są dla mnie zawsze doświadczeniem z rodzaju, tak tak, ale! Raz wokalna ekspresja, dwa numery do jakich nie mam sentymentu, gdyż kiedy przykładowo Congregation się ukazywała, to ja kompletnie o istnieniu tej marki nie miałem pojęcia, a które to utwory mam wrażenia bez osłuchania w swoim właściwym czasie, nie są w stanie przekazać dzisiaj tego zasobu emocjonalnego, bez zakłóceń równie trafnie i silnie. Mówię tu o okolicznościach wzrastającej lawinowo popularności sceny z Seattle i koegzystencji na niej takich tuzów jak Nirvana, obok Pearl Jam, Soundgarden i właśnie zupełnie różnego od nich The Afghan Whigs. W sumie rozumiem dlaczego nazwy w pierwszej kolejności przytoczone wyszły dla własnej często zguby ponad zdecydowanie rozpoznawalność autorów Congregation, bowiem tak ich wyrazistość, jak i przejrzystość przestrzenna w kwestii łatwiejszego uzyskiwania wrażenia przebojowości przebijała propozycję The Afghan Whigs gigantycznie. Ekipa Dulliego z pewnością się wyróżniała, docierała do słuchacza bardziej bocznymi ścieżkami i dotykała do żywego, jeśli jej wrażliwości uległ i silniej także identyfikowała się z etykieta alternatywa. Szczególnie słychać to właśnie na Congregation, gdzie w strukturach kompozycji zamiast podobnej Pearl Jam nerwowości emocjonalnej o cechach bezpośrednio chwytających za serducho, rządzi raczej psychodeliczny chaos i rozmyte postpunkowe brzmienie, przywodzące skojarzenia bardziej ze sceną brytyjską, a wręcz chwilami nawet także w sensie akcentowania i artykulacji z tym co swego czasu robili U2 i Bono. Nie mniej jednak w tym po europejsku spopowiałym alternatywnym rocku siedzi też (nawet w tych spokojniejszych fragmentach) sporo garażowego brudu i właśnie aranżacyjnej czy wokalnej nonszalancji, więc i przywiązania do alternatywnego etosu. Ja z Congregation nie czuję wciąż odpowiedniej chemii - raz mnie ukołysze, raz zdrażni, ale za każdym razem zaintryguje, jakbym podświadomie był informowany, że być może to jeszcze wciąż kwestia czasu abym do rdzenia albumów The Afghan Whigs z lat dziewięćdziesiątych się dodrapał.

niedziela, 17 listopada 2024

The Eternal Daughter / Odwieczna córka (2022) - Joanna Hogg

 

Nie bardzo kompletną świadomość mając czego się spodziewać, po pierwszych ujęciach pomyślałem, że takiego horroru podświadomie pragnąłem. Przypominającego te wszystkie klasyczne brytyjskie, przede wszystkim klimatyczne produkcje sprzed lat, gdzie mgła wisi i noc sama trwoży, a rzecz rozgrywa się w posiadłości z liczącą setki lat historią. Pragnąłem, ale w sumie niekoniecznie praca Joanny Hogg dała mi okazję zatopienia się w czymś w tym dokładnie stylu intensywnie, bo gatunkowo raczej stary horror i Odwieczna córka się rozjeżdżają, a ta zasadnicza w scenariuszu tajemnica, to zagadka co szybko budzi właściwe podejrzenia i nią naturalnie być przestaje, bez względu, iż do finału się ostatecznie nie zdradzając, nie odkrywa. Nie sprzedam tu teraz spojlera, ani nawet mgliście na oczywiste tropy nie naprowadzę, bowiem to zbędne - sami wyczujecie co jest grane. Podsumuję jeno, iż Odwieczna córka nie była klasycznym horrorem, tylko skupioną i mizernie wątłą dramaturgicznie psychologiczną inscenizacją w teatralnym stylu, z przewidywalnym quasi twistem, z głębszą tezą, jednako bez głębszych wyjaśniań, uratowaną częściowo jedynie tak mgłą typowo brytyjską, jak podwójną rolą Tildy Swinton (dla niej to żaden problem, więc skutecznie dwoi, a nawet troi się - umownie, w cudzysłowu) uzyskując jak domniemam w założeniu też było, kompletną nad historią dominację. To by było tyle, na ile!

sobota, 16 listopada 2024

Love Lies Bleeding (2024) - Rose Glass

 

Jaki tutaj (ej, sztos nad sztosy) Ed Harris, że prawie z wrażenia zsunąłem się z kanapy, bez względu iż towarzystwo aktorskie całe jedzie na wysokim C i nie ma słabej roli kogokolwiek w Love Lies Bleeding. Trudno też doszukać się w hybrydowym stylu zaproponowanym przez Rose Glass słabszych punktów, mimo iż na finał parę scenarzystek lekko ponosi, lecz te umyślne „hulkowe” atrakcje nie trudno potraktować z metaforycznym przymrużeniem oka, kiedy reszta prądzi tak, iż czuć nieomal z ekranu zapach potu i krwi. Ogólnie anturaż to ejtisy potraktowane ekstremalnie - takie klimaty kalifornijskich nizin społecznych, pół patologii i zakamuflowanych kryminalistów (wyrzutków, poharatanych doświadczeniami, czy to mend pospolitych bądź ofiar mało beztroskiego dzieciństwa), paradoksalnie i naturalnie osadzonych w czasach rozkwitu amerykańskiej finansjery i kultu doskonałej rzeźby ciała (mniej aerobiku, bardziej kulturystyki). W tym klimacie zimnego draństwa, jak i zaburzeń emocjonalnych będących między innymi następstwem szprycowania dla efektu fizycznego imponującego uzyskania, także inne niegrzecznie uwodzicielskie podniety w rodzaju zabawy bronią. Zaczyna się może poniekąd lajtowo, ale kiedy się zaczyna na dobre, to robi się gęsto i kopie ostro. Rose Glass bardzo odważnie, raczej bezkompromisowo EMOCJONALNIE o czynnej pomocy sprawiedliwości czyli zemście, w gustownie przestylizowanej, grzesznie gorszącej przemocowej historii - nie powiem jednako że przesadnie wulgarnej lesbijskiej, ale namiętnie brawurowej historii miłosnej i zamaszyście traumatycznej rodzinnej. 

piątek, 15 listopada 2024

Crippled Black Phoenix - The Wolf Changes Its Fur But Not Its Nature (2024)

 

Na okoliczność dwudziestolecia istnienia głównodowodzący ekipą brytyjskich alternatywnych smutasów, jako pierwsze danie serwuje antologię kompozycji z początkowego etapu działalności, a na drugie zapowiada zbiór coverów, jakie zainspirowały jego i towarzyszy do wyruszenia w tą trwającą dwie dekady podróż. Pierwsza część dwupłytowego albumu "kręci" się już i bardzo intensywnie dostarcza mi przyjemności, natomiast druga jeszcze do końca tego roku jest zapowiedziana. Przyznam że takie akcje z "odgrzewanymi kotletami" z rzadka mogą liczyć na moje zainteresowanie, aprobatę, nie mówiąc już iż mogą one rozgrzać moje serducho. W przypadku Crippled Black Phoenix okazało się iż rzecz ma się zupełnie inaczej i zostałem ja wręcz pochłonięty zawartością The Wolf Changes Its Fur But Not Its Nature od pierwszych dźwięków, promującego pomysł 444 - na jakie wpadłem oczywiście surfując beztrosko po zasobach internetu. Dalej poszło już gładziutko, bowiem wszystko co treścią opisywanego krążka z łatwością do odnalezienia w sieci i wspaniałą muzyczną przygodą, w zasięgu jednego kliknięcia, a ja od premierowego pełnego odsłuchu korzystam z niej obficie i jestem mocno zaskoczony jak silnie we mnie rezonuje i zaraz po sprawdzeniu oryginałów (nie wszystko znałem, CBP jako priorytetu do tej pory nie traktowałem), nasuwa mi się jeden podstawowy wniosek, że soczysta produkcja i rozmach aranżacyjny nie tyle zmieniły ich charakter, co dodały im siły i mocy. Wspomniany sztandarowy 444 to idealny przykład i kapitalna zachęta do sięgnięcia po całość, jeśli ceni się klimat epicki, lecz bez grama przesady powodującej iż z emocjonującego hymnu kompozycja zmienia się w tandetnego emocji wyciskacza. Crippled Black Phoenix wydają zatem w dwóch fazach jeden album dwupłytowy i znów zalewają mnie finalnie oceanem dźwięków, podobnie jak uczynili to wypuszczając materiał poprzedni, lecz na szczęście nie popełniają podobnego błędu jak w przypadku Banefyre, który tą ilością mnie przytłoczył i w sumie zniechęcił, gdyż do tej pory po kilku pierwotnych podejściach nie zdołałem spisać w jego temacie opinii. Wprowadzenie kolosa w dwóch krokach, to zdecydowanie lepszy pomysł aby dać szansę odbiorcy się z nim zaprzyjaźnić, a ja chłonąc i rozkoszując się "krokiem pierwszym" mam w sobie teraz apetyt na "krok drugi". Sekret tkwi chyba zatem w ilości, ale też formie i jakości materiału. Ten obecny ma wszystkie cechy jakie zainteresowały mnie kiedyś projektem Justina Greavesa i tak sobie kojarzę, iż w ostatnich latach tak miło zaskoczony zostałem opublikowaniem "wykopalisk", gdy Antimatter zaproponowali w 2022  A Profusion of Thought.

środa, 13 listopada 2024

Imago (2023) - Olga Chajdas

 

Jak widać po wdrukowanych w plakat informacjach, licznie nagradzany na pomniejszych festiwalach, które raczej celują w kino tak ambitne jak nietuzinkowe. Sporo oczywiście o Imago także w kontekście naszego rodzimego największego święta filmu się mówiło i nie kryję że klimat oraz tematyka mocno mnie zainteresowały. Niestety po seansie to ja nie wiem - nie wiem, sam już nie wiem, czy obejrzałem coś naprawdę udanie wyjątkowego, czy wyjątkowego wyłącznie w zamierzeniach, a w rzeczywistości coś co niekoniecznie też potrafiło wzburzyć krew w moich żyłach. Przez prawie dwie godziny jednak w jakimś dziwnym letargu współistniałem z obrazem zakopconym, gdyż dym papierosowy osadza się na każdym fragmencie filmowej taśmy (jakby był nie nakręcony cyfrowo, a jest), bo wygląda przynajmniej od strony scenografii niezmiernie autentycznie i jest niezwykle magnetyzująco i obficie potraktowany zimnofalową nutą - tak że klimat ona w znacznym stopniu naturalny dla epoki i świata dojrzewającej ówcześnie młodości tworzy. Obraz wizualnie trafiony - ze wspomnianymi atrybutami scenografii i lokacjami w ten hipnotyczno-chłodny sposób, poprzez oddziaływanie muzyki tworzącej tło dla chaotycznej, a jednak ciekawej psychologicznej analizy, w której portret ówczesnej trójmiejskiej alternatywy w jakiej zatopiony niespokojny duch Elki. Elki postaci rzeczywistej, jak się okazało gdy wgłębiłem się w genezę scenariusza - matki Leny Góry odtwarzającej tutaj postać swej rodzicielki odważnie i bezkompromisowo. Elki uciekającej przed prawdziwym życiem w rzeczywistość dziką, wrażliwą i przenikliwą, więc i niepodporną oraz psychicznie niestabilną, bowiem intuicyjnie buntującą się przeciw temu co społeczeństwo uważało za normalne, a w okresie schyłku peerelu i atmosfery politycznych przemian tym bardziej nonkomformistycznie samobójczą. Uszami strzygłem i wlepiałem gały z masochistyczną przyjemnością w ten przywołany do życia świat dawno odeszły, z pewnym rodzajem osobistej nostalgii, choć aby go odpowiednio w latach osiemdziesiątych wchłonąć nie byłem z racji wieku jeszcze zdolny. Poznałem go świadomie z pośredniej perspektywy, starsi kumple mi opowiedzieli, a ja powiązałem fragmenty jego zaobserwowanego z dzieciństwa, z obrazami tych co doświadczali czas mocniej i aktywniej. Ponadto też przez pryzmat ostatnimi laty powracającego do łask post punku nieźle się w tej surowej i mroczno-transowej rzeczywistości Imago odnalazłem, tyle że nie zmienia to jednak faktu, że konkretnie boleśnie przygnębiający artystowski sznyt oraz dramaturgia jaka nie wchodzi pod skórę tak jakby się oczekiwało, powodują mój stan entuzjazmu finalnie mocno schłodzonego.

P.S. Tak przekornie cynicznie ujmując - to chyba też film o tym, że jedni własnymi ręcyma walczyli z komuną, a inni się w tym czasie masturbowali kontrkulturą!

poniedziałek, 11 listopada 2024

The Bikeriders / Motocykliści (2023) - Jeff Nichols

 

Zaczyna się niczym wskrzeszony do życia klimat Chłopców z ferajny, bo to taki charakterystyczny sznyt narracyjny i dialogów specyfika, więc nie powiem bym nie był na początku podekscytowany i ogólnie do końca spoko to było, jakby jednak podskoczyć przywołanego tytułu nie miało prawa i możliwości. Nie ta historia, finezja i rozmach, ale jednak tak klasycznie po amerykańsku porządnie -hollywoodzki show niejako filmowy, gdzie przede wszystkim widowisko kosztem zapewne dokumentalnej staranności. Świetnie spreparowana pod szerokie gusta z morałem napisana przez życie bajeczka, w stylu niemniej jednak gustownego kina rozrywkowego. Podstawa to książka niejakiego Danny'ego Lyona - paradoksalnie raczej dokumentalny jak doczytuje zapis monograficzny dotyczący jednego z „klubów” motocyklowych z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. O facetach i ich zabaweczkach przedłużających im ego, zasadniczo więc idzie o opowiadanie atrakcyjne testosteronowej historii, która to okazuje się w zasadzie przestrogą, bowiem chłopczyki to tak motoryzacji pasjonaci, zagubieni romantycy, amatorzy łatwej bitki, jak i kompletne zjeby czy groźni frustraci. Trzyma ich w grupie stadna siła, wszystkie te lojalnościowe braterskie wartości oraz dobra mało odpowiedzialna zabawa, a dzielą ambicje i różne wizje rozwojowe, wraz z ekstremalnie patusiarskimi. Im większy bezwzględny wariat, tym silniejszy strach, znaczenie istotniejsze, więc „klub” mutuje w gang i dobra zabawa zmienia się w ofiar opłakiwanie. Recenzje zawodowej krytyki w tym przypadku chłodne, a ja może w swej ocenie jestem za mało krytyczny, bowiem bardzo lubię ten groove w amerykańskim stylu, to poczucie humoru w raczej mimo luzu poważnym dramacie, a najbardziej to polecam, gdyż moja jedna z najnowszych ulubienic Jodie Comer (przypominam Marguerite de Carrouges w Ostatnim pojedynku) ponownie na ekranie i uwierzcie, znów jest mega zjawiskowa!

niedziela, 10 listopada 2024

A Real Pain / Prawdziwy ból (2024) - Jesse Eisenberg

 

Seans zaledwie półtoragodzinny, a emocji szlachetnych w nim po korek i uczucie po wyjściu z kina tak samo dojmujące jak pomimo podejmowania w nim kwestii bolesnych optymistyczne. Niby w mojej głowie się od myśli kotłowało i trudno je było usystematyzować, a zarazem odczuwałem tak potrzebny, aby we współczesnym zlęknionym świecie w miarę w harmonii ze sobą i otoczeniem funkcjonować spokój. Pierwsze co sobie uświadomiłem to być może quasi metaforyczna sugestia, iż aby czuć i dostrzegać potrzeba się wprowadzić w stan niczym po śladowej obecności zioła w organizmie, kiedy zmysły jeszcze czyste ale już uwolnione i na analizę i refleksje wyczulone, a i konstruktywny dystans do rzeczy ważnych zwiększony poprzez zredukowanie spiny. Wówczas zintensyfikowane współodczuwanie i doświadczanie głębsze, czego w relacjach ludzkich zagonionych i egocentrycznie nastwionych wiecznie za mało. Eisenberg zdaje się tym oczywistym zabiegiem na trop przesłania poniekąd naprowadzać, bowiem Prawdziwy ból to przede wszystkim piękny film o empatii. Złożony ale doskonale przemyślany i poukładany, szczery i ciepły niezwykle obraz o dostrzeganiu w człowieku bólu. Sugerujący mądre obserwowanie i zauważanie człowieka, który przeżywa wewnętrzne starcie - w którym burza emocjonalna w środku, a na zewnątrz subtelne bądź wyraziste sygnały, niekoniecznie w jasny lub interpretacyjnie oczywisty sposób wyrażane. Eisenberg nakręcił poruszający i wzruszający, prawdziwy, tak bezpośredni jak i subtelny, przezabawny i zadumany kiedy należy, obraz o ludzkich zmaganiach z poważnymi psychicznymi problemami i z pozoru błahymi psychologicznymi oporami, korzystając dojrzale z tła historycznego określającego cechy tożsamościowe oraz dziedzictwo jakie rodzajem brzemienia, ale i drogowskazem, materiałem oraz potencjałem do dojrzewania do bycia po prostu wartościowym człowiekiem. Stworzył film który (nie boję się użyć górnolotnych określeń) uświadamia i uszlachetnia, bez dydaktycznych, wysoko nasyconych patosem tonów opowiadając o tragicznym dziedzictwie. Bohaterami tej szczególnej, bardzo terapeutycznie współczesnej i jednakowoż staroświecko dobrodusznie uważam uformowanej przypowieści neurotyk i dwubiegunowiec, a tłem pięknie naturalna w swych kontrastach Polska - Polska wrażliwie estetycznie i erudycyjnie symbolicznie sfotografowana. Z szacunku dla niełatwej historii i jej oddziaływania, emocjonalnego ognia i lodu, dramatu i komedii, jak najsilniej z ogromnej wrażliwości skierowanej na człowieka, Eisenberg niczym świeży Alexander Payne wyczarował pełne wdzięku kino o "prawdziwym bólu istnienia" - sam przyczyniając się także jako aktor do wywołania autentyzmu postaci i sytuacji, inspirując Kierana Culkina do aktorstwa na poziomie oscarowym.

P.S. Jeszcze, jeszcze poza głównym wątkiem! Kto wie z jakim przebojem kasowym sprzed wielu lat związana jest aktora wcielająca się tutaj w jedną z postaci drugoplanowych? Każda pamiętająca lata osiemdziesiąte kobieta powinna ją rozpoznać. :)

Drukuj