niedziela, 30 listopada 2025

Breaking the Waves / Przełamując fale (1996) - Lars von Trier

 

U Larsa von Triera nie ma łatwej drogi do sedna, choć historie są w zasadzie dość w swojej analitycznej złożoności proste, ale tak przez życie doprawione, że finalnie powstają potwornie wnikliwe projekty, jakie jednocześnie są też zarazem trudne w odbiorze i równie wymagające pod względem przetrwania ich pracochłonnego przeżuwania przed ekranem. Stąd zbyt ochoczo do von Triera się zazwyczaj nie zabierałem, raczej unikając tak tematów dołujących, co sposobu opowiadania jaki męczy lub dręczy - czasem jedno i drugie synchronicznie. Przyszedł jednak czas aby się osobiście PRZEŁAMAĆ i oprócz na bieżąco od kilkunastu lat sprawdzanych filmów otaczanego niemal kultem Duńczyka, pozwolić się tym starszym jego produkcjom zmaltretować. Na pierwszy ogień dzieło ikoniczne, jednakże z tego okresu w którym Mistrz artystycznie sadystyczny wyszedł nieco paradoksalnie poza spisane chwilę wcześniej dogmaty stylistyczno-formalne i stworzył obraz jaki prawdopodobnie łączy surowe przywiązanie do pierwotnej, podświadomej koncepcji, z szerszą, ale wciąż jednako ograniczoną ramami manifestu Dogmy zaciętą czystością. Wydaje się iż Przełamując falę powstały w rok po ogłoszeniu przyświecających von Trierowi oraz kilku innym przedstawicielom kina skandynawskiego zasad, wychodzi jednak poza te purystyczne założenia, ale może to być odczucie moje wyłącznie - laika, który dopiero odkrywa, sprawdza na własnym żywym organizmie i sięga w chwilach zagubienia po wiedzę mądrzejszych, myszkując w Internecie czy bezpośrednio zasięgając opinii f2f dostępnego na wyciagnięcie ręki skromnego, ale jednak już wprawionym w bojach eksperta. Ważniejsze mimo wszystko od opinii zawodowej krytyki osobiste odczucie, skorelowane dla równowagi ze wspomnianym zdaniem najbliższego kumatego otoczenia, więc donoszę iż uznaję seans za męczący niewiarygodnie (być może mój błąd, bo w ratach bez sensu przyswojony), ale też dzieło bezdyskusyjnie wybitne, bowiem pod powierzchnią surowego, ale jednak szantażu emocjonalnego, masa ciężkiej analizy społeczno-psychologicznej. Treści niezmiernie wrażliwej intelektualnie i poddającej sprawdzianowi człowieczeństwa  duszę, u której sedna strasznie pesymistyczne przesłanie stoi. Wniosek ostateczny, że ze społecznych, a szczególnie tych radykalnych nakazów, podbitych religią czy tradycją kulturową się nie wyrwiesz bez poniesienia gigantycznych kosztów. Nie uwolnisz od więzów twardogłowych ślepców przekonanych o własnym oświeceniu i wyższości moralnej, a w najgorszym wypadku narazisz się na coś jeszcze gorszego niż grupy pochodzenia ostracyzm. Nie jesteś w stanie istoto wychowana według szablonu totalnego, w bańce jednej prawdy i lęku przed zepsutym światem zewnętrznym, obronić się przed zagrożeniami, bo nie posiadłaś nawet minimalnej perspektywy relatywizmu i przede wszystkim doświadczenia czy własnej intuicyjnej wiedzy jak ją rozpoznawać i nie unikniesz manipulacji, wykorzystania, gdyż naiwność twoja na poziomie dziecka. Stąd jak nie masz fundamentu wewnętrznego, a wszystkie twoje mechanizmy obronne zewnętrzne, sprowadzone do prymitywnego lęku i nadwątlone dodatkowo słabością związaną z niezaspokojoną przez zimny chów potrzebą ciepła, to już lepiej nie wychylaj noska poza rzeczywistość wspólnoty. Nie szukaj wrażeń, bo wrażeń nie udźwigniesz i nie pomoże wówczas żarliwa modlitwa, która być może działa, ale żeby dawała efekty trzeba jej dopomóc, unikając obsesyjnie złych konsekwencji. Jak będziesz wbrew zwierzęcym instynktom z religijnymi ortodoksami, to oni cię ochronią. Jeśli pójdziesz za głosem natury i staniesz wbrew im na własnych nogach - to pewnie tylko będzie ci się iluzorycznie wydawało że stanęłaś. Te lodowate fanatyków spojrzenia często nawet w obliczu śmierci nie zdradzą cech ludzkich. Chociażbyś praktycznej mentalnej świętości w rzeczywistości nie była zaprzeczeniem, a dowodem. Dowodem miłości czystej, bo nie tylko ślepo bezgranicznej, ale i w kategoriach świadomości, miłości bezinteresownej.

piątek, 21 listopada 2025

Den sidste viking / Ostatni wiking (2025) - Anders Thomas Jensen

 

Anders Jensen Thomas posiada zafiksowanych na punkcie swoich projektów fanów, a ja dopiero się z jego absurdalnym i niekoniecznie tylko ekscentrycznym sposobem przedstawiania trudnych oblicz ludzkiej natury i reakcji owych na otoczenie docieram, w tym miejscu że spośród tego nielicznego co już widziałem, Ostatniego Wikinga uznając akurat za najsilniejszy powód do poświęcenia reżyserowi wzmożonej mej uwagi. Przede wszystkim to się klei, mimo iż składa się z mozaiki estetycznie teoretycznie nieskładnej - wzorów i kolorów pozornie bałaganiarsko zestawionych, a jednak finalnie efekt tej szalonej metody posiada magnetyzm większy niż doszukiwanie się logicznych dziur w fabule. Rzecz w tym przecież naturalnie, że kino absurdu zastosowanego by docierać do empatii widza należy traktować z przymrużeniem oka na poziomie formy, natomiast w pełni poważnie w kwestii treści przesłania. Ostatniego wikinga trzymają w garści EMOCJE i nie mówię tutaj o akcji, jaka przecież jest szalona i jej zwroty zaskakują nieomal co chwilę, bowiem kluczem jest wspomniana powyżej EMPATIA. To jest gigantyczny walor tej opowieści, że z kina zarówno brutalnego wizualnie, z niemniej szorstkim humorem efekt płynie niezwykle wartościowy, przez co napisanie iż Ostatni wiking bez względu na uczucie bólu jaki potrafi wywołać, to feel good movie - przekorne. Przekorny i trafiający w miękkie koncept, bo te emocje i ta empatia, to pod warstwą obłędu scenariuszowego, być może odpychającego purystów estetów, szczerość i prawda, więc wartości wszystkie w jakie szczególnie wierzę, gdy nie są traktowane jako podstępne narzędzie wywoływania określonych uczuć metodą perfidnej dosłowności. Mnie banały smucą i najczęściej reaguje na nie alergicznie, tak jak szantaże moralne i podobne. Oddaje serce więc zawiłościom i nieoczywistościom - labiryntom uczuć do odkrywania poprzez wzmożenie intelektualne i zdystansowanie poczuciem humoru ironicznym. Mówię tu o sytuacji podobnej, gdy pod twarzą zaciekle sarkającą, czy ogólnie aparycją złożoną z maski, zbroi, ekstremalnie jadu, kryje się kruchość zabezpieczana przed skrzywdzeniem. Z traumami bądź słabościami radzimy sobie sposobami różnymi, często jest to najzwyczajniej oszustwo - większa mniejsza gra, uciekając w błazeństwo, zwijając się w kłębek do bańki czy innością kłując zwyczajnych po ślepiach. Jak nie wyprzesz to się rozpadniesz! Często niestety za udziałem kompletnie pozbawionych czucia ludzkich potworów. 

czwartek, 20 listopada 2025

Bugonia (2025) - Yórgos Lánthimos

 

Potężne cios, bądź ukąszenie w nos. Oglądasz człowieku z rozdziawiona gębą, stałym wlepieniem gał w ekran i podziwiasz przekozackie aktorstwo i całą wieloznaczną koncepcję perfekcyjnie zestrojoną z realizacją, a na finał jeszcze dostajesz przekąsem prztyczka w ten pieprzony nadęty, już nabrzmiały kinol, który tak samo jak ofiar rycia beretów jest niepodważalnie przekonany o wyższości własnego stanowiska wobec tego i tamtego. Trzeci ostatnio film ogólnie w podobnej tematyce świata nowej realności prawd i post prawd - manipulacji poprzez tworzenie teorii spiskowych kreujących alternatywną rzeczywistość. Funkcjonowania w kabinie pogłosowej - efektu, w którym członkowie środowiska lub ekosystemu są wystawieni na przekonania, które wzmacniają ich wcześniejsze poglądy poprzez komunikację i powtarzanie informacji wewnątrz zamkniętego systemu. Eddington i Jedna bitwa po drugiej, je mam na myśli, a praca Lánthimos wydaje się idealnym dopełnieniem tego swoistego, nieintencjonalnego tryptyku, bowiem każda z tych opowieści jest w formule zupełnie innej, więc i do ogólnego obrazu wnosi swoją indywidualną wartość i spojrzenie z zupełnie rożnego gatunkowego oblicza. Bugonia odnosi się wprost do teorii starożytnej, zakładającej że z martwego wołu mogą wykluć się pszczoły (AI podpowiada), która to z kolei (wysilam intelekt) sugeruje, że tylko z kompletnego rozkładu może narodzić się nowe czyste życie - a wszystko to w kolejnym cyklu. Lánthimos bierze archeologiczną zdawałoby się teorię i dopisuje do niej mięsistą historię, łącząc wiele (także absurdalnych wątków) w bardzo spójny proces analizy i syntezy obserwacji rozwijającego się w zastraszającym tempie świata wielotorowej dezinformacji. W Bugonii nietrudno doszukać się uderzania w liczne konkretne wykorzystujące słabe jednostki w kryzysach akcje ideologiczno-propagandowe i w instytucje czy naturalnie korporacje wyzyskujące pracę ludzką i bezrefleksyjnie eksploatujące środowisko, ale też mistrz Lánthimos staje w opozycji do oczywistych zdawałoby się zdroworozsądkowych przekonań, ironicznie dając do myślenia w finale - przewracając tylko pozornie dotychczasowo rozwijaną optykę, bowiem od początku czuć, iż nie traktuje swoich bohaterów w jednoznaczny sposób i nie wartościuje bezpośrednio ich toku rozumowania i zachowań. To nie jest przecież w taki oczywisty sposób zaangażowane społecznie, czy tym bardziej politycznie kino, tylko raczej prowokacja intelektualna, ukryta pod powierzchnią doskonałego thrillera. Kapitalnego, przemyślanego i błyskotliwego kina, które absolutnie nie traci walorów doskonałej zabawy, mimo że jest tragikomiczne, gorzkie i właściwie bez happy endu, bo trudno przecież liczyć na to że nie zmierzamy ku samozagładzie. Zmierzamy i może im szybciej, tym lepiej. :)

środa, 19 listopada 2025

Elskling / Być kochaną (2024) - Lilja Ingolfsdottir

 

Film osobisty, intymny - boleśnie szczery, o terapeutycznym oddziaływaniu. Typowy wrażliwiec dla wrażliwców. Naturalnie, skromnie i autentycznie o rozstaniu, bólu, braku zrozumienia, samoakceptacji, próbach ratowania tego, czego uratować się już nie da. Główna bohaterka w roli przewodnika po emocjach, niewypowiedzianych słowach, kontrastowych komunikatach, niespełnionych oczekiwaniach, braku zrozumienia w związku, rozpaczliwego poszukiwania siebie, gorzkich prób naprawy relacji z bliskimi. Ciężka i przykra to przeprawa ku prawdzie, poprzez odnalezienie własnego ja, w kierunku zrozumienia i akceptacji. Szczególną uwagę zwracają sceny z terapeutką, które koją ciepłem i nadzieją, które są światłem w ciemności oraz drogowskazem dla zagubionego, przestraszonego człowieka, jak i ujęcie przełomu w zaakceptowaniu i pokochaniu siebie, patrząc z trudną empatią w lustro - potęgowane przejmującą muzyką Susanne Sundfør. Skrajności ukazane w filmie, wywołują potężną dawkę emocji, dlatego też mocno zapadają w pamięć. Widz jest świadkiem rozmowy bohaterki z matką - bolącej, gorzkiej, nie dającej spokoju i tak potrzebnego ukojenia, aby po chwili przenieść tegoż widza na wygodną kanapę w przytulnym gabinecie terapeutki, nakryć go ciepłym kocem, otulić serdecznym słowem i pogłaskać po skołatanej głowie. Zakończenie filmu przynosi swoistą ulgę, jest złapaniem oddechu, zarówno dla bohaterki, jak i widza. Otwarta dłoń, otwarty umysł, otwarte serce, gotowe na nową miłość i szczęście, ale pod jednym warunkiem - aby pokochać, musi pokochać samo siebie. Niewielu tak jak Skandynawowie potrafi opowiadać zniuansowanie przełamująco o emocjach na finał zostawiający w ciszy, by się przeskanować i przeskanować kogoś kocha się kocha, próbując zrozumieć i sprostać oczekiwaniom. Bowiem OTWIERAJĄCA oczy zmiana przychodzi poprzez oświecenie i zrozumienie - poprzez taki terapeutyczny sztos, który przemeblowuje moje postrzeganie terapii, a związane jest to z jakością i błyskotliwością udzielania pomocy.

wtorek, 18 listopada 2025

Funny Games (1997) - Michael Haneke

 

Oryginalne Funny Games w kinowej odsłonie, czyli chyba z rozdziewiczeniem najbardziej kontrowersyjnego obrazu Haneke'go podświadomie tyle lat czekałem, aby spróbować go rozgryźć jak już zostanie przez wszystkich możliwych rozgryzaczy rozgryziony i to właśnie w okolicznościach dużego ekranu, z perspektywy nieomal już lat trzydziestu od premiery. Doświadczenie (pomimo próby czasu) wciąż jednak o mocy potwornej, nękający widza eksperyment reżysera od startu do samiutkiej mety. Od chwili gdy totalny jazgot muzyczny (ja to lubię takie a'la pattonowe odjazy coraz bardziej) wyprowadza widza ze strefy komfortu i biedaczysko jeśli nieświadome spieprzać z fotela do lobby kinowego jak najszybciej pragnie, po moment zamknięcia tej nieśmiesznie groteskowej próby odporności tymi samymi ekstremalnymi dźwiękami z przekornie wpatrującą się we mnie mordko-mordką niewinną jednego z oprawców. Rzecz w europejskim kinie wówczas nowa w formie narracyjnej (te mrugnięcia oka twórcy) oraz bezpośrednio przekorna, jak i wprost sadystycznie przegięta aby uzmysłowić/uświadomić jakim to fenomenem jest fascynacja poddawania się świadomego torturom - patrzenia na pozbawioną naturalnie nie tylko wartości jakiejkolwiek ale i po prostu sensu przemocą. Człowiek patrzy na "zabawę" sadystów i jest zniesmaczony, za chwilę wręcz wstrząśnięty i zdruzgotany, ale jednocześnie ciekawi go dalszy rozwój sytuacji - być może licząc że wszystko skończy się jednak happy endem (bo często się kończy), bądź co najmniej scenarzysta wymyśli jakiś twist, który nie pozostawi w stanie porażającej bezradności. Funny nie jest funny - jest mega nie funny. Ocean cierpienia, intensywnej bezsilności - sadystyczna orgia z minimalnym udziałem wizualnej bezpośredniości. W tym tkwi też geniusz przekazu Haneke'go, że nie musiał posuwać się do epatowania krwią i flakami by porządnie pierdo-Lnąć i zryć psychikę. Sprytna, treściwa prowokacja intelektualna level mistrz, ale i niebezpieczna próba charakteru, bo tu nie tylko myślę o brutalny gwałt na widzu chodzi. Tu widza się sprawdza - także w wymiarze niepodatności na nęcący posmak zdobywania przewagi i nią dręczenia. Także metaforycznie.

P.S. Czy Haneke świadomie tworząc ten film jako niemieckojęzyczny, dawał mi coś jeszcze do zrozumienia? ;)

poniedziałek, 17 listopada 2025

Pętla (1957) - Wojciech Has

 

Wojciech Has w temacie otchłani, czyli „reżyser zwolnionego rytmu, nastroju, skupienia i kontemplacji - artysta o malarskiej wyobraźni”, we własnej interpretacji, na podstawie opowiadania Marka Hłaski - „podporządkowując materię tej prozy, własnej problematyce i własnemu stylowi”. Alkoholika artysty godziny ostatnie, w wymiarze czysto egzystencjalnym. Z sugestywnie, lecz ascetycznie zarazem ukazaną, kluczową figurą kobiety opiekuńczej (Aleksandra Śląska młodziutka). Kochającą słabego pijaczka miłością ekstremalnie trudną (Gustaw Holoubek) - zmarnowanego, wyjałowionego postępującą desperacją. Z obyczajowością ówczesnej Warszawy, jako miasta powojennego, pełnego mroku i desperacji. Zmian przeistaczających ją i sugerujących wagę i kontrast przemian ustrojowych. Świeże wciąż, powojenne rozliczenia z samym sobą, w towarzystwie nawiedzających demonów niedawnej przeszłości. Paradoks tylko pozorny - przeżyć wojnę by utopić się w szklance gorzały. Totalna deprecha, przerażająca opcja upadku, rozsmarowania sobie wrażliwej gęby na krawężniku w rynsztoku - z kluczowym dla finału poruszającym monologiem postaci granej przez Tadeusza Fijewskiego. Kino prawdziwej grozy, a żaden przecież horror!

niedziela, 16 listopada 2025

Gruz 200 / Ładunek 200 (2007) - Aleksiej Bałabanow

 

Na podstawie prawdziwych wydarzeń (zostało to dwukrotnie podkreślone), więc jak na kaliber historii wprost niewiarygodne, gdyby nie czasy i miejsce - nie mentalność i pochodzenie. Gruby temat podany jakby nasz Smarzowski z Bałabanowem z tej samej szkoły filmowej się wywodzili i tworzyli nie tylko rodzaj gatunkowy zbieżny, ale i obaj opowiadali z podobnym bezpośrednio surowym, ironicznie makabrycznie zacięciem, bowiem nie trudno dopatrzyć się w Ładunku 200 cech kojarzących z Domem złym czy innymi  wizjami naszego dyżurnego specjalisty od gruchotania widzowi kości. Ta sama patologia alko i to samo zepsucie moralne. Może tylko w Kapitanie Żurowie więcej lodowatego, perfidnego psychola, niż w postaciach ze Smarzowskiego. Ogólnie jak dla osoby poznającej w pierwszej kolejności szokujące prace Smarzowskiego, wygląda praca Bałabanowa bardzo bliźniaczo i zarazem różnie, kiedy powgryzać się jednak dogłębniej. Przytoczony Dom zły przykładowo jest zaiste bardziej wizualnie sterylny, niż Ładunek kręcony współcześnie, a wyglądający niemal jak jeden do jednego - jakby w czasach sowieckich byłby powstał. Taki bardziej tutaj Bałabanow autentyczny i przez to jeszcze intensywniej obraz degeneratów dotknięty realizmem zepsucia moralnego i totalnej beznadziei, a najbardziej anty ducha epoki. Niby okres totalitarnej siły władzy, a zarazem anomijnego obłędu, gdy można sobie pod okiem prawa pozwolić na to czego Żurow bez mrugnięcia okiem dokonał. Gigantyczne brawa dla aktora w tą chorą postać się wcielającego, gdyż to absolutnie najbardziej wiarygodny zwyrol obok największych pato-kryminalistów z historii kina. Dodam jeszcze, iż takie same uczucia odpychająco-wymiotne podczas seansu miałem tylko, gdy na Złotą rękawiczkę Fatiha Akina, na którą z polecenia przez kumpla z obrzydzeniem i chorą fascynacją, chowając wzrok za palcami się gapiłem. Myślę, że Ładunek 200 to te właśnie kierunki, czyli najwyższy poziom ludzkiego spierd*****a i makabry plus najwyższy sugestywnej oprawy wizualnej, podbitej tu akurat u Bałabanowa fenomenalnym wykorzystaniem treści muzycznej. Ohyda i obłęd, a w tym wszystkim realizm. Realizm historii i realizm jej opisania, arcy dosadnym językiem kina.

P.S. Mocne, mega mocne „ładunkowe” doświadczenie, tylko że to takie emocjonalne obciążenie które jednak nie przeszywa, zatem nie boli, więc dusza nie cierpi - tylko ono szokuje i wzbudza respekt, tak dla uzyskanego efektu pracy zespołu i tegoż odporności na wpływ działania przy takim totalnie poje****m projekcie.

czwartek, 13 listopada 2025

Frankenstein (2025) - Guillermo del Toro

 

Zero w sumie zaskoczenia, wszystko według oczekiwań, lecz czy zaspokajając je? Nie bardzo mam powody by czuć spełnienie, bowiem taki del Toro to del Toro kradnący mi już niemal ostatecznie w jego jako artystę perfekcyjnego wiarę - nazbyt sterylny i tanim CGI przesiąknięty (a są tacy, to nie żart, którzy piszą, iż „to jest wizualna uczta, ale nie taka komputerowo nadmuchana”). Jakby się nie starał, to się nie jednak nie postarał, gdyż nie boli najbardziej, fakt iż taka wizja „jaskrawo kolorowa” kłóci się myślę z koncepcją do fundamentu romantycznego filmu grozy od początku istnienia kinematografii przyspawanego, że on powinien emocjonalnie robić wrażenie i dotykać, a nie pieścić swoim mrokiem, a wstyd mi za del Toro, że najzwyczajniej jego pomysł realizacyjnie kuleje, bo (nie wiem) brakło funduszy, bądź co gorsza pracowitości i wytrwałości. Pomysł Guillermo jest poza tym bardzo dzisiejszy, więc raz współcześnie szablonowy, dwa skupiony na estetyce barwy pobłyskującej, a to nie to co mnie może od środka przeszywać. Ja nie potrzebuje obróbki graficznej sterylnie higienicznej, tylko szczerości surowej, a tu jej brak kompletnie, co odbiera możliwość przeżywania na rzecz w jakimś stopniu wartego uznania, ale jednak oszukiwania wzroku. Być może to właśnie twórcy chcieli osiągnąć, iż historia Wiktora i “Potwora” przybrała formę baśni dla wszystkich z popularnymi gustami optycznymi, stąd też kompletne (to jedynie revolta) uczłowieczenie możliwie najdalej posunięte bohatera tytułowego (mega przystojniak pokiereszowany, to jednak wciąż mega przystojniak). Mnie ani świat wykreowany przez scenografów i grafików, jak i nowe, przystojne oblicze Franciszka nie trafiło i nie ma mowy bym w jakikolwiek sposób mógł tą interpretację stawiać obok tej najznakomitszej w adaptacji Kennetha Branagha. Bez względu na podpowiadany mi fakt obiektywny, iż ona najbardziej wierna literackiemu oryginałowi oraz zatopionemu w treści wartościowemu, głęboko humanistycznemu przesłania oryginału. Dla mnie ten FrankenFranek, to powód jeden z najsilniejszych, by przestać już wierzyć, iż kiedykolwiek Guillermo del Toro sięgnie jeszcze nieprzeciętnego poziomu Labiryntu Fauna i Kręgosłupa diabła. To jest ładnie niedopracowane i nie ma szans na dłuższe zapamiętanie, choćby Franek był cud miód, a dekoracyjność i przepych kostiumowy oczopląs powodowały.

P.S. Pomyślałem co napisałem z początku, a potem (taki pozorny twist) dałem się pomimo to wszystko co powyżej, jednak trochę wciągnąć, tej tylko na pozór bardzo przemyślanej czy dopracowanej wizji, którą jedni widzę się zachwycają, a inni nie są (delikatnie pisząc) nią oczarowani.

Drukuj