sobota, 5 kwietnia 2025

To nie mój film (2024) - Maria Zbąska

 

Problemy komunikacyjne, kryzys relacji małżeńskich pary bezdzietnej w lustrze he he morskiej wody. Ciekawa, niekonwencjonalna strategii ratowania związku, oparta nie na sadystycznym klasycznym niezabliźnionych lub niemal już wygojonych rany nawzajem sobie solą posypywaniu, ale stawiająca na prowokowanie przełomu konkretnym wyzwaniem. Kino tak samo praktycznie psychologiczne i kino survivalowe w jednym - w formule raczej polskiego „niezalu”, bez środków ale z pomysłem. Kino naturalnie zagrane, obnażające w sposób przekonujący słabości więzi i słabości pojedynczych jednostek tą więź zatracających i jeszcze póki co, tą więź w desperacji lub poczuciu odpowiedzialności próbujących ocalić - cholera wie po co, bądź gdy się jeszcze kompletnie nie wypaliło, po co wiadomo (tylko pogubieni, bezradni, ale nie odkochani). Świetni, wyraziści bohaterowie, wzbudzajcie sympatie role lub nawet na odwrót i tym bardziej w te i we wte - he he. Poza dydaktycznie mądry i poza schematami zabawny. Oddalony od pustej romantyczności niemal maksymalnie, osadzony na twardych realiach i tym samym też sarkastycznie uczciwy. Jedno w nim to problematyka uniwersalna, która każdy zapewne związek dopadła, tudzież (nie łudźcie się) dopadnie, dwa uchwycona obiektywem kamery otaczająca natura. Warunki zimowe na polskim Bałtyckim wybrzeżu. Surowe okoliczności przyrody wymagające żelaznej woli przetrwania, jakie wiążą i dzielą. Dzieląc jednak pozostawiają mnóstwo przestrzeni do scalenia, które zależy właśnie od dobrej woli. Bardzo dobre filmowe doświadczenie, które w sumie za krzyk mew już bym polubił tak jestem stęskniony za okolicami plaży, ale jest to coś znacznie więcej i znacznie bardziej, więc nie mam obaw że kupiłem ten seans z przyczyn jedynie „bałtyckich”.

piątek, 4 kwietnia 2025

Blue Jay (2016) - Alex Lehmann

 

Małe kino i wino, czyli romantycznie w maksymalnie kameralnym wydaniu w piątkowy lub sobotni wieczór. Tyle że tym razem nie gdy słońce zajdzie, tylko gdy słońce dopiero co wstało, zatem wbrew dobremu kinowemu obyczaju, podłóg zasad kogoś kto w zupełnie innym niż standardowy tryb pracuje. Natomiast co do subtelnej wizualnie filmowej materii miłosnej, to tak - to jest to i ta rekomendacja usłyszana od wyjątkowej osoby w stu procentach pokrywa się z rzeczywistością chłoniętych, dojmująco odbieranych wrażeń, przeżyć i przede wszystkim wzruszeń doznanych dzięki “Netfliks przedstawia”. Historia miłosna spotykającej się przypadkiem po latach wiekowo dojrzalej już pary - Jim? Cześć Amando. Oh my God. Jak się masz? Dobrze. A Ty? Doskonale! I poleciało. Się zawiązało i poleciało, by odkryć co naprawdę kryje się za tym “dobrze” i “doskonale”. Fajne od pierwszej chwili, magnetyczne napięcie, a potem kwitnąca chemia i… no właśnie, to w finale „i”! Sentymentalne, nostalgiczne cudo w rozmiarach minimalistycznego metrażu - naturalne, autentyczne. O sile wspomnień związanych z innym człowiekiem i miejscem - mocy przeżyć zakodowanych w najbardziej wdzięcznym okresie życia i uwolnionych wpierw nieśmiało z czasem już z siłą niemal kompletnie bez kontroli, za sprawą zbiegu okoliczności - nie tylko odgrzewających wcześniejsze uczucia ale i potęgujących je emocjami obecnymi. Przefiltrowanymi przez to co płynące z doświadczenia i dojrzałości - docenionych i zagospodarowanych z troskliwą uważnością i tą jedyną w swoim rodzaju (gdy się kocha bez opamiętania z wzajemnością) intuicją. Te fantazje, gry i inscenizacje, totalna swoboda we dwoje. Coś fantastycznego - głęboko analitycznego i najzwyczajniej romantycznego. Dramatycznego i przygnębiającego jednocześnie, gdy na jaw wychodzi mroczna zaszłość, jaka bez względu ile czasu upłynęło i jak bardzo empatycznie postacie na siebie patrzeć by nie przestały, to wypływać będzie i kotłować w głowach. Mały film o spojrzeniach i grymasach, kapitalnie zagrany i bez tego wszystkiego zbędnego co dodaje i rozprasza zarazem, na poziomie scenariusza napisany. To się ogląda i tym się przez te ograniczone minuty kompletnie od świata zewnętrznego tu i teraz odseparowanym żyje. Zapewne tylko, jeśli się nie jest właśnie w szczęśliwym związku teraz, to przez własne doświadczenia w wyobraźni podczas seansu fantazyjne scenariusze idealne, przepracowuje i marzy. Marzy, choć to co na ekranie to jest piękne ale rozsądnie, albo odpowiedzialnie niespełnione, bowiem bardzo istotny ciężar w nim samej traumatycznej jak się okaże historii - jakaś też prawda trafiona o reakcjach kobiecych i męskich, czy dziewczęcych i chłopięcych na stres, frustrację - wyzwania.

P.S. Myślę iż gdyby nie idealny casting (Duplass sobie sam pomógł, pisząc też scenariusz) nie wyszłaby tak do serducha z impetem docierająco, ta godzina dwadzieścia krótkiej i osadzającej się w pamięci formy monochromatycznej.

czwartek, 3 kwietnia 2025

Fremont (2023) - Babak Jalali

 

Życie automatyczne, postaci samotnych, egzystujących poniekąd wyłącznie, a nie żyjących w pełni. Życie przede wszystkim pozbawionej jeszcze wzbudzonego poczuciem szczęścia onieśmielającego uśmiechu, z miną raczej tylko incydentalnie zadowoloną postaci centralnej - jakby nieśmiało speszonej. Przede wszystkim jednak zatroskanej, co najwyżej neutralnie już obojętnej, wykonującej swoją pracę sumiennie, szanującą ją, lecz niezbyt przez pryzmat większych ambicji literackich czerpiącej z niej napędzającą satysfakcję. Miejscem akcji prowincjonalne miasteczko emigranckie, w węższym zakresie ograniczone uniwersum małej manufaktury produkującej chińskie ciasteczka z wróżbami. Awans bohaterki (ma znaczenie kontekstowe, że bohaterka to emigrantka z Afganistanu) z taśmy na stanowisko kreatywne, wymyślania wróżb - powiązane z terapeutycznym oddziaływaniem. „Zdesperowanej” marzycielki, samotnej na teraz - bardzo możliwe że jeszcze przed najpiękniejszymi, najintensywniejszymi przeżyciami natury miłosnej, bowiem jeszcze nie zrezygnowanej, na tyle nie zgorzkniale stąpającej po powierzchni by w sercu nie nosić skrywanej gigantycznej nadziei na zakochanie. Dylematy i wątpliwości, rozkminy wewnętrzne, filozofie praktyczne powstałe przy posiłkach, także kulturowe niekompatybilności w formule przywiązania do tradycji miejsca pochodzenia, ale głównie wielość właśnie mądrych refleksji (najpierw się zakochaj a potem martw się o resztę, ludzie najpiękniej mówiący o miłości to ludzie kochający siebie) - z przewrotnym, otwartym optymistycznie finałem. Jarmush lubi to!

P.S. Tutaj włącznie też konteksty grube, odnoszące się krytycznie do odpowiedzialności Ameryki względem Afgańczyków w Afganistanie i Afgańczyków w Ameryce, ale i wnikliwie spostrzegające część postaw gości w kraju dającym szansę na nowe lepsze życie.

środa, 2 kwietnia 2025

Mickey 17 (2025) - Joon-ho Bong

 

Będzie w miarę krótko - zwięźle ale bez potraktowania aroganckiego z góry, bo mimo że Mickey 17 nie trafił mnie w to miejsce które w wydaniu kinowym potrafi zrobić dosadne kuku albo rozmiękczyć tkankę, to bawiłem się podczas seansu znakomicie - frajda, czysta frajda!. Zasługa podstawowa w tym oddziaływaniu fantastycznego aktorstwa, gdzie w tle prym wiedzie fenomenalny Mark Ruffalo w demonicznie groteskowym, że aż ochy i achy tandemie z jeszcze bardziej przebiegle złowieszczą Toni Collette, a sam pierwszoplanowy Robert Pattison w podwójnej roli, wyrasta mi systematycznie na gościa któremu chyba żadna aktorska twarz w karierze nie będzie obca, mimo iż kiedyś u zarania w jego mega wysokich lotów talent i warsztat nie bardzo wierzyłem. Drugie natomiast to scenariusz jaki wprowadza niezła zamotę, przesłanie także niosąc nie jedynie zabawnie kąśliwe, ale głębsze - przesłanie etyczne. Poza tym dialogi kapitalne i paskudy udane, jakie z pozoru robiły, przez kilka może minut projekcji może mało przekonujące wrażenie, a z czasem ich znaczenie i forma trafiona urosła, nabierając mocy i sympatię niemałą wzbudzając. Wyszło typowi od nieco przehajpowanego Parasite coś naprawdę fajnego, bez nadmiernej spiny podane w warstwie treści, świetnie wizualnie nawiązujące jak mniemam do Piątego Elementu Bessona, bądź Pamięci absolutnej Verhoevena czy w jeszcze mocniej pojechanym stanie cronenbergowskiej eksplozji mrocznej fantazji. Ja kupuję taką stylizację przede wszystkim w tych dwóch pierwszych przykładach, więc trudno bym teraz ponad potrzebę ogólnie nosem kręcił, mimo że ta nieco chaotyczna, zabawna bardzo, jednako dramaturgią nierówno stojąca, jak najbardziej stuknięta wizja wielosztuk nawiązań (władza, etyka, kolonializm, inaczej komentarz społeczny do dystopijnej obecnej rzeczywistości, próżność, chwilowość, ale i dla harmonii szlachetność czy wreszcie po prostu miłość czysta jako równowaga we wszech uniwersum) w jednej formie scie-fi farsy bodaj niekoniecznie wchodzi na poziomy wybitne. Poza tym finał może widowiskowy, ale rozczarowujący, albo przynoszący co najmniej niedosyt. Nosek miał nie strzelać foszka, a strzelił – przepraszam za niego. Mariuszowi się podobało, a nosek wymagający niech cierpliwie poczeka na jakąś ucztę w pełni jego i właściciela porywającą. :)

niedziela, 30 marca 2025

The Blue Stones - Metro (2025)

 

Jak zapowiadali tak zrobili i taką też podobną strategię promocyjną zastosowali, że oto nowy rozdział otwierają. Bardzo to słuszna koncepcja i zmiana może nie nazbyt dosadna ale jednak trafiona, że miast kontynuować filozofię zmiękczania charakteru nuty, oni właśnie jakby reagując na uwagi po poprzednim (oczywiście wciąż znakomitym), ale jednak bardzo przewidywalnym albumie, tym razem nie zmiękczali ale dodali do kompozycji bluesowo-rockowego brudu, hip hopowego ducha bez oczywistego bitu (żywa perka plus barytonowe wiosło wystarczają) i okazuje się, iż w odróżnieniu od Pretty Monster, to Metro potrzebuje chwile czasu by się osadzić i nabrać kształtów docelowych. Rzecz jasna nie ma mowy aby liczyć na coś mega ambitnego w sensie tak złożonego że aż trudno strawnego, bowiem The Blue Stones nie celują i oby nigdy taki pomysł nie przyszedł nazbyt gwałtownie im do głów, aby nadmiarowo kombinować, a nie tylko idealnie wyważać balans pomiędzy lekkim drapieżnym, surowym poniekąd brzmieniem, a świetnym chwytliwym groovem. W tej nucie musi być przecież ten aktywny i do wyczucia z miejsca luz, kompozycyjny flow, gdzie numer płynie swobodnie, a interpretacje wokalne Tareka, wycinane szorstkie riffy przy wtórze super bębnienia zapodają do łba i serducha słuchającego i życzącego dźwiękami fana, prawdziwą radość - wręcz radość bujaną, radość taneczną. Metro po dwóch dniach intensywnych rozkmin, towarzystwa niemal w każdych okolicznościach funkcjonowania rozpoznaję jako album świadomie poniekąd powracający do źródła, z mniejszym udziałem lajtowego funky oplotu na rdzeniu z bluesa czy balladowych zapędów - nostalgicznego nawijania o relacjach. Niemniej jednak też właśnie nowe otwarcie, nie tylko za sprawą konceptualnego w tekstach lejtmotivu - piszą że... "album przedstawia protagonistę poruszającego się po dystopijnym metrze, konfrontującego się z personifikacją swojej mroczniejszej strony, manifestacją ich ukrytej potrzeby autentyczności". To też świeże spojrzenie, bo ta mieszanka kilku styli w których groove, vibe się liczy jest niepokojąca, a nawet miejscami wręcz mroczna (Jessy James na przykład), a mnie się ten kierunek niezmiernie podoba, bo przesadnej "romantyczności" unikam, mimo że lubię i się nierzadko automatycznie jej poddaje. Ze słów muzyków wynika, iż „Metro jest metaforą konfliktu, z którym wszyscy się mierzymy - chodzi o zrównoważenie oczekiwań społecznych z własnymi egoistycznymi pragnieniami", więc i pod względem intrygującej treści, może i potrafi zassać do wewnątrz bardzo intensywnie. Chcę powiedzieć najkrócej, że tak jak krążek sprzed lat trzech i ten kapitalny o rok starszy, którym do tej pory jestem pochłonięty równie namiętnie jak w dniu premiery, że one zupełnie inaczej na mnie oddziaływały - od razu chwytały i inspirowały do po prostu dobrej zabawy, to Metro jest inne. Ono się osadza - nic od początku, albo bardzo niewiele za premierowym kontaktem zdradza. Teraz dopiero zaczynam na pełnej Metro odkrywać kompleksowo, jak i dostrzegać smaczków wielorakich aranżacyjne znaczenie. Słyszę już nie tylko muzykę, ja ją w głowie i sercu czuję, zauważając kontrasty w konturach i cudne subtelności w zamgleniach i przemgleniach. Fenomenalna nuta - frapujące doświadczenie.

P.S. Co mnie jeszcze uderzyło i zaczarowało? To ten pomysł na łącznik pomiędzy Pretty Monster i Metro w postaci zapowiedzi Don't Feel Right wybrzmiewającej po wyciszeniu Dreams on Me!

sobota, 29 marca 2025

Coheed and Cambria - Vaxis III: The Father of Make Believe (2025)

 

To trzecia cześć ostatniego dotychczas konceptu zaserwowanego przez ekipę Coheed and Cambria. Vaxis III jawi się naturalnie jako krążek bez rewolucji na poziomie czysto muzycznym, gatunkowej przynależności oraz bez jakiegokolwiek wzlotu czy tym bardziej obniżenia poziomu lotu w sensie jakości. To ponownie wciąż w kontekście sceny świeży i doskonale zaaranżowany bezpretensjonalny, choć już nie młody doświadczeniem rock w charakterystycznym coheedowym tonie, ale też bez względu na ustawiczne przetapianie pomysłów na podobną masę zdatną do wdzięcznego kształtowania, to nowy album przynosi taką dawkę świetnej chwytliwej, a zarazem absolutnie niebanalnej nuty, że ja nawet jak ktoś luka, to żywiołowo mam ochotę podczas odsłuchów pląsać, jak przy okazji oddawać się refleksjom, jakie one niosą. Kapitalnie mnie zawsze CaC do życia optymistycznie nastraja, a jakakolwiek specyficzna, odmienna od standardowej melancholia w sensie pobujania błogiego w chmurkach, nie nosi znamion zawieszania się niebezpiecznego. Goście uwili sobie wygodne gniazdko we własnej niszy i przyznaję że podobnej grupy jak dotąd nie spotkałem, która grałaby z gigantyczną pasją kompozycje jednocześnie z punk rockową werwą, heavy wygarem, solówkowym, a nawet elektronicznym przy okazji zadziorem oraz progresywnym ambitnym zacięciem, czy flowem, groovem przekozacznym. Wszystko się w tej koncepcji znakomicie klei - w każdym grymasie będącym składową stylu grupy jest im mega do twarzy, a gdy splecione one w spójną formę i czuć w dodatku że muzycy potrafią grać z żarem perfekcyjne aranżacje, a Claudia wokal dodaje im sto na sto w kwestii emocji w głosie, to nie pozostaje mi nic innego jak pozwalać się porywać - unosić, bądź zatapiać czy odpływać w tą mega witalną formę z refleksyjnymi plamami, nie tylko w formach qusi akustycznych.

P.S. Tak tak tak - wszystko niby racja, że nic przełomowego, ale prawda tkwi w szczególe, że jest tutaj jedno takie singlowe uderzenie z bardzo ejtsisowym vibem i jest też jedno, tudzież dwa z całkiem konkretnym mocarnym, a wręcz chaosem naładowanym uderzeniem.

czwartek, 27 marca 2025

Parthenope / Bogini Partenope (2024) - Paolo Sorrentino

 

Sorrentino nie przy każdej kolejnej okazji dojrzewa jak najlepsze gatunkowo wino - a może tylko nie zawsze ten bukiet aromatów jaki serwuje mnie właściwie tak najgłębiej, jakbym pożądał dotyka i przekonuje. Tym bardziej popadam obecnie w stan zachwytu, gdy od tygodnia we mnie Bogini rezonuje i poniekąd przed refleksją spisaną się wzbraniam, czując że może coś w temacie się jeszcze urodzi, co zasługuje by dodane zostało, pominięte absolutnie być nie mogło, a z drugiej strony wciąż te myśli w chwilach oddechu od życia prozy kłębiące, aż proszą się by zostały w najprostszej formie przelane i kropka już postawiona ostatecznie jednak była. To siła oddziaływania sprawcza obrazów, które do kontemplacyjnego spojrzenia na wszystko zachęcają, ale też ich poziom erudycyjny onieśmiela i pobudza wątpliwość czy aby dysponuję odpowiednim, wystarczającym potencjałem intelektualnym aby na części spójne ze sobą, intuicje i konteksty autora zebrać, podzielić i analitycznie zinterpretować, gdy tym bardziej warstwa lirycznie merytoryczna tak fascynująco pod wyrafinowanym wizualnym konceptem skryta. Dlatego aby uwolnić się od poczucia odpowiedzialności za ewentualne przemądrzałe interpretacje spiszę poniżej jedynie co mnie urzekło i co we mnie zostało, na cechy o wartości Bogini Partenope świadczące uwagę kierując. W prostych hasłach, iż barwa, tonacja, pejzaż, architektura, człowiek, pasja i namiętność. Obraz, dźwięk, ruch, dialogi! Piękny bowiem poetycki ale potrafiący też uwierać majstersztyk. Nadmuchany gdyż artystowski i prawdziwie dojmujący i ujmujący zarazem. Anielski i diabelski - bezczelny, bałamutny i bluźnierczy! W nim w centrum uroda i mądrość przyciągająca i onieśmielająca zarazem, symbioza piękna i duchowej inteligencji w jednej osobie, gdzie jedno drugie napędza i podkreśla. Młodość co widzi w kolorach, gdy w dorosłości wszystko blaknie. Piękno otwierające wiele drzwi - piękno żywe i samotne, zdeterminowane i apatyczne. Piękno naturalne, z woreczkami pod oczami. Zwiewne, hipnotyzujące magnetyzmem czystej, nieskażonej gracji i siły pewności siebie. Inteligencji, błyskotliwości - skromnej na zewnątrz, gigantycznej wewnątrz. Wielowymiarowe, wielopoziomowe doskonale skomponowane symbolicznie, alegorycznie osobliwe show według Mistrza Sorrentino. Pełne przepychu wizualnego i treści głębokiej, wwiercającej się w świadomość nieprzytomnie, gdy kompleksowo wszystko czym Sorrentino ujmuje dostrzeżemy i przyjmiemy. Show - ale szoł bezgranicznie pasjonujący, z kategorii level artyzmu kosmos.

środa, 26 marca 2025

Psycho / Psychoza (1960) - Alfred Hitchcock

 

Piątek, 12 grudnia, godzina 14:33, hotelowe spotkanie pary kochanków. W tym miejscu zaczyna się historia kinowa która może nie z miejsca lecz w krótkim czasie przeszła do historii kina i miała na to kino wpływ wręcz rewolucyjny. Psychoza bowiem jak się powszechnie przyjęło wyrugowała z gatunku grozy stwory nadprzyrodzone, zastępując je potworem w ludzkiej skórze. Norman Bates mu jest i nawet jeśli przez pryzmat grubych latek jego natura psychopatyczna nie ma startu do kolejnych, najbardziej przerażających psycholi jacy przez ponad pół wieku od premiery ikonicznego dzieła Hitchcocka się pojawili, to jako archetyp takiegoż wciąż na szacunek pod względem chociażby protoplasty dla zwyroli zasługuje. Ponadto sam obraz robi wrażenie podkręconego kina klasy B i kiedy w kinach rządził, to publiczność oszalała, a krytyka jednak nosem, nie bez chyba powodu nieco kręciła. W zasadzie gdyby nie przełomowa konstrukcja - trzęsienie ziemi i dalej napięcie już tylko rośnie, a opowieść w międzyczasie dojrzewa oraz główna bohaterka w najbardziej kultowej scenie bodaj w kina popularnego kina zanim widz się obejrzy ginie, to raczej brakiem banalności, by ona nie grzeszyła. Siła Psychozy to akurat uważam nie mistrzowska realizacja, czy cokolwiek technicznie warsztatowego, tylko pomysł konstrukcyjny z kilkoma wręcz intuicjami reżyserskimi wybitnymi, gdzieś pomiędzy krótko, zwięźle i na temat. Bez zbędnej kombinacji, gdyż liczy się klimat, suspens ma kluczowe znaczenie oraz nie bez znaczenia, świetna strategia promocyjna zapewniająca wzbudzenie tak zainteresowania publiczności, jak przede wszystkim połechtania jej tam gdzie to łechtanie największe dreszcze powoduje. Psychol i psychoza, schizol i psychoza, schizofrenik i psychoza - dzisiaj już nie, ale wyobrażam sobie jaka te 65 lat temu mega groza!