Chciwe zwyczaje podniesione do rangi wartościowej kultury, w społeczeństwie totalnie patriarchalnym, kobiety sprowadzone do roli służebnej, czyli mocna rzecz o rodzinie plemiennej w wymiarze XL. Może też poniekąd zjawisko nullofobii (paniczny, irracjonalny strach przed porzuceniem i brakiem akceptacji ze strony ludzi), w tym przypadku ostracyzmu w wersji realnej - odrzucenia przez współplemieńców, bowiem przyczyniło się pośrednio w przekonaniu starszyzny do śmierci męża. Konkretne kino z kilkoma niezwykle ważnymi akcentami na kilku poziomach, w tym trzech wstrząsająco-poruszających, gdzie raz płeć determinująca status służki, dwa wprost wynikająca z poczucia męskiej wyższości i bezkarności pedofilska praktyka oraz po trzecie (myślę że sedno) zrycie przez asymilację-identyfikację (brak racjonalnego krytycyzmu) co niektórych kobiecych beretów do poziomu milcząco biernych, bądź co gorsza wspierająco-przymuszających wspólniczek zbrodni. Podłe abberacje w świetle tradycyjnego prawa i wynikłe z nich kryminalne praktyki, sprowadzone do miana ukrywanej wstydliwej kolektywnej tajemnicy. Nieprzesadzony czasowo, rozwijający się w sposób przemyślany, świadomie gęstniejąc za sprawą odkrywanych tajemnic i ich wpływu przez pryzmat mentalności podbudowanej na aspektach kulturowych, cichy, choć bohaterka metaforycznie krzyczy, obraz o sile oddziaływania rodzinnego horroru.
piątek, 12 grudnia 2025
czwartek, 11 grudnia 2025
Le royaume / Nasze królestwo (2024) - Julien Colonna
W korsykańskim klimacie osadzony, pozbawiony wartkiej wyłącznie akcji, z pozoru monotonny europejski film gangsterski, któremu zdecydowanie bliżej do kameralnego dramatu o relacjach, niż krwawej opowieści o walce o wpływy. Tutaj uczłowieczanie kryminalistów przez ukazywanie rodzinnego oblicza półświatka w formie wakacyjnie skompresowanej historii ojca i córki w złożonych okolicznościach konsekwencji dokonywanych wyborów i wykonywanego zajęcia zawodowego. Perspektywa nastoletnia emocjonalna, miast spektakularnie sensacyjnej i ona mnie wciągnęła, więc uznaję Nasze królestwo za bardzo interesującą, mega solidną propozycję kinową. Doceniam umiejętne fabularne zszycie rzeczywistości koniecznej profesjonalnej przemocy, ze słabościami w scenach bliskości emocjonalnej, jak i podobały mi się wybory castingowe, w których jaskrawo powiązano surowe oblicza fizyczne, z mimicznymi odzwierciedleniami wewnętrznych przeżyć. Porachunki mafijne i zemsta kręgosłupem fabuły, ale w rzeczywistości najistotniejsze to co pomiędzy wierszami i niby w tle wydarzeń. Zagubienie wciąż jeszcze dziecięcej wrażliwości w świecie mozolnie składanych w spójność totalnych sprzeczności, by zbudować poczucie bezpieczeństwa w teoretycznie kompletnie niesprzyjających harmonii okolicznościach. Mnóstwo strachu i bólu, tłamszonego wymaganą odpornością cierpienia po stratach. Nagłego rozsypywania się świata, milczącego obserwowania lojalności absolutnej i nielojalności interesownej, ale przede wszystkim hartowanie charakteru i na finał poruszającej konfrontacji poczucia obowiązku z odpowiedzialnością za przerwanie spirali przemocy.
P.S. Krótko, cytując bardzo celne porównanie, jakie również mnie się nasuwało podczas seansu - takie „Aftersun z karabinami”.
środa, 10 grudnia 2025
Jay Kelly (2025) - Noah Baumbach
Mógłbym się intensywnie zastanowić, o co chodzi kiedy kolesiowi któremu na przestrzeni dotychczasowej kariery zasadniczo myślę zawsze wychodziło (znam część tą współczesną - przede mną być może jeszcze ta bardziej przeszła), tym razem raczej nie wyszło. Nie będę jednak się głowił i poczekam na kolejny film Baumbacha, dając tutaj natychmiast do zrozumienia skąd ten wprowadzający wniosek tak szybko zamknięty. To w sumie byłoby wiele hałasu o nic, kiedy Jay Kelly netflixową wprawką dla szybkiego podreperowania budżetu zakładam, choć jak na początku zapowiadało się że zdrenuje Noah temat aktorskiej tożsamości pasjonująco, bo cytat z Sylvii Plath mógł zapowiadać więcej niźli ostatecznie przyszło mi przebrnąć. Rzeczywistość choć przecież nie całkowicie miałka intelektualnie, bardziej oparła się o ckliwe banały i w niewielkim stopniu przypominała charakter Baumbacha z żartem i zarazem głębią prowadzonej deliberacji. Jego retrospektywna, mniej tym razem ironiczna, więcej akurat dydaktyczna lekcja pokory wobec kosztów życia wielkiej filmowej gwiazdy, nie miała właściwie ni jednego konkretnie aktywizującego szare komórki momentu, gdyż w niej Clooney’a nostalgia, mieszając się z wyrzutami sumienia i co jasne wysokim mniemaniem o sobie, to bliżej usprawiedliwiającej mimo wszystko laurki, niż przynoszącej oczyszczenie bolesnej spowiedzi. Te dalekie od ciekawego rozdrapywania tam gdzie najbardziej swędzi Clooney’a rozterki, to bez większego smaczku, szablonowe, wymuszone zmęczeniem materiału bicia się w pierś i równolegle tłumaczenia, że pragnienia ambicji i oślepienie ponad dobro rodziny. W moim przekonaniu tylko pod publiczkę w większości pustosłowie, do tego wizualnie nieznośnie kiczowate - o sterylnym w netlifxowym, coraz częściej quasi telewizyjnym wyglądzie. Taka sobie bez smaczku podróż w towarzystwie opatrzonych w znacznie lepszych produkcjach aktorów, pośród których jedynie Adam Sandler swoją osobistą historią własnej postaci potrafi coś więcej niż to co wielokrotnie na spowiedziach wałkowane przekazać. Może?! Stu procent pewności nie mam.
wtorek, 9 grudnia 2025
Ballad of a Small Player / Ballada o drobnym karciarzu (2025) - Edward Berger
Netflixowe kino nie jest takie złe - tak sobie czasem myślę, gdy dla odmiany mam inne przez moment zdanie, niż to zazwyczaj dominujące, krytyczne. Ballada jest całkiem okej, z tendencją do bardzo bardzo OK i nagradzam uznaniem ją na przykład za scenografię, architekturę i kolory i najbardziej za doskonalą rolę Colina i nie gorszą Tildy. Za charakteryzację jego oblicza i mimiczną kreację upadłego drobnego, aspirującego do grubszej kasy cwaniaczka, balansującego na krawędzi. Za duszny klimat studium hazardzisty i za świetnie sprzedaną w kameralnym ujęciu, nakręcająca się spirale obłędu, bo o nim jest ta zwięźlej historia ganiana z kamerą za postacią tytułową. Historii wysokiego tempa i szaleństwa silniejszego od wszelkiej zdroworozsądkowej perspektywy, dopóki nie następuje psychiczne pierdyknięcie i miłosne przesilenie po podanej w nieoczywisty sposób kobiecej dłoni. Nałogowiec, kłamca, złodziej, ale i postać upodlona, bowiem słaba w swojej bezradności wobec tak uzależnienia jak i namiętności - takiego typa Farrell robi znakomicie, więc gdy patrzyłem ostatnio na dwóch hollywoodzkich amantów w akcji i sobie porównywałem podsumowując z jakim dorobkiem warsztatowym funkcjonują i ile potrafią z siebie wykrzesać, to wynik tej konfrontacji jednoznacznie (bez zaskoczenia) na korzyść Colina wypada. Sorki Panie Clooney.
P.S. "Chodzę tam, żeby szastać swoimi juanami, swoimi dolarami, swoim kwai, a przegrywanie jest tam łatwiejsze niż wygrywanie, sprawia większą przyjemność. Bardziej przypomina wygrywanie niż samo wygrywanie, a każdy wie, że nie jesteś prawdziwym graczem, dopóki w głębi duszy nie wolisz przegrywać."
poniedziałek, 8 grudnia 2025
Eleanor the Great / Eleanor Wspaniała (2025) - Scarlett Johansson
Debiut reżyserski Scarlett Johansson, który absolutnie nie wygląda jak debiut, będąc w pełni dojrzałą technicznie produkcją, w dodatku niezwykle pasjonującą i wyjątkowo naturalnie wzruszającą. W najprostszych słowach piękny filmem o przyjaźni i żałobie, w tonie empatycznego rozumienia teorii psychologii straty i zaprzeczająca stereotypowemu przekonaniu, iż skrajne pokolenia nie mają prawa znaleźć wspólnego języka czy mianownika. Zarazem niezmiernie poruszającym doświadczeniem, które przez większość czasu projekcji wywoływało niekontrolowaną już u mnie produkcję łez, doprowadzającą do niekomfortowego swędzenia gałek ocznych i destabilizującego poczucia nieporadności wobec podatności na ekranowe wywoływanie reakcji emocjonalnej łzawej. Jednocześnie harmonijnym, z kluczową tendencją do wzruszania, zabawnym, na wysokim poziomie dojrzałej klasy obrazem, z fantastycznie sympatyczną babcią sarkastyczną, w jakiej dwie teoretyczne skrajności żyjąc, one sobie nie przeszkadzały i nie zaprzeczały. June Squibb rządzi/włada ekranem, przejmując dominację jako aktorka gigantycznej charyzmy (niezapomniana dla mnie w Nebrasce Payne'a), ale to szczególne światło z niej bijące nie oślepia i pozostawia idealnie tyle ile należy miejsca pozostałym bohaterom tejże wartościowo sięgającej poziomu najwyższego opowieści z treścią, morałem, przesłaniem, ale i atrybutami doskonałego przy okazji kina rozrywkowego, które świetnie bawiąc przypomina niby o banałach, jednako czyniąc to zniewalająco czarująco i z ciepłym szacunkiem do powagi tematyki. Spędziłem dzięki temu nieco ponad sześć kwadransów w kinie, wpatrzony, zadumany i zafascynowany pomysłem na scenariusz głębokim i realizacją o walorach najbardziej profesjonalnie i szlachetnie, z klasycznym temperamentem poprowadzonego projektu. W towarzystwie aktorskich zarazem seniorów i juniorów, doskonale przenikających się i dopełniających, gdzie prócz prymatu wspomnianej June Squibb, estetycznie i warsztatowo do intensywnych oklasków dopinguje rudowłosa, piegowata, pełna wdzięku i intelektualnie-emocjonalnej dojrzałości Erin Kellyman. Polecam! Polecam tym bardziej w ten podkręcany już od tygodni przedświąteczny czas. Polecam, bowiem już dawno tak intensywnie nie roniłem łez. Zarazem łez wzruszu, jak śmiechu.
niedziela, 7 grudnia 2025
Ministranci (2025) - Piotr Domalewski
Nastawiłem się na okoliczności czasowe milenijne (tak to zwodniczo wyglądało i wynikało ze zwiastuna), a dostałem wprost zaskakującą poniekąd współczesność. Te dzieciaki i te formy spędzania wolnego czasu, bliższe bowiem czasom mojego dorastania lub pokolenia o dekadę późniejszego, niż tego jakie ja na przykład mam (nie wyłącznie) wyobrażenie o dzisiejszych smarkaczach i ich spostrzeganiu realiów istnienia. Nie wiem czy Domalewskiego nie poniosła osobista nostalgia i w świat TERAZ wcisnął za wiele rzeczywistości z własnej pamięci, ale uczucie jakie mi towarzyszyło mocno orbitowało wokół tego podejrzenia. W kwestii natomiast warsztatowej i w segmencie treści, Domalewski opowiada historię prosto z mostu, bez właściwie niemal do finału metafor czy w całej rozciągłości półśrodków. Wzrusza raz odrobinę, raz gigantycznie i niesie w przekazie ten właściwy rodzaj dobra, między innymi czyniąc z czterech małolatów rodzaj sympatycznej "trupy" Robin Hooda, zabierającej bogatym, by oddać biednym. W kontrowersyjnie przyjaznej i nie unikającej tym samym krytyki instytucji formie, rozpoczyna od przekonania, iż przyczyną wszystkiego są źli ludzie, a dalej udowadnia że małe gesty potrafią czynić cuda, bez względu, iż świat widziany oczami dziecka to oceny i wnioski intuicyjnie trafne, ale rozbijające się swoją naiwnością o złożony ich charakter realny. Stąd na biedę i te wszystkie kłujące w oczy patologie patrzy nieskomplikowanie i w tej perspektywie są one takie oczywiste, że trudno nie uznać pozornie, że zostały potraktowane instrumentalnie jako narzędzie do osiągnięcia celu poruszania serduszek. Nie mam oto wszakże pretensji, bowiem to dobre poruszanie i oddaje prostą perspektywę postrzegania otoczenia i okoliczności przez młode oczy. Tym bardziej, iż bohaterowie wzbudzają kolosalną sympatię (całkiem do rzeczy te aktorskie łebki, z uwagą przeniesioną na tego najmłodszego - najfajniejszego), a finał jako konstrukt nieco przeforsowany, posiada jednak nie tylko oczywistą alegoryczną biblijną sugestię, ale mocy przemawiającej do wyobraźni i odnoszącej się do potęgi prawdziwej przyjaźni nie można mu odmówić. Zatem jeśli miałbym wybierać to co w Ministrantach było dla mnie najtrwalej oddziałujące, to prócz fundamentalnych dobrych, czystych intencji twórców z pozytywnym vibem, to wybiorę drugiego w kolejności, znakomitego rapsa nagranego z łapy na karuzeli oraz scenę finałową - scenę która buduje i wiąże, tak bratersko archaicznie skutecznie.
P.S. Wiem, w tym filmie był Kościół, ale żebym poczuł się sprowokowany aby o jego roli i obliczu wspomnieć szerzej, a tym bardziej się nad nim pochylić czy użalać, to jak widać nie. ;)
sobota, 6 grudnia 2025
The Smashing Pumpkins - Adore (1998)
Do niedawna byłem kompletnie nie-kumatym, a dzisiaj odrobinę jedynie zorientowanym typem w temacie szerszej znajomości albumów ekipy Billy'ego Corgana. Moja orientacja ograniczała się przez kilka ostatnich dekad do uczestnictwa gościa w projekcie "solowym" Tony'ego Iommiego (świetny między innymi numer z właśnie Corganem) oraz naturalnie obijania się o uszy tych najbardziej dyń znanych numerów, ale ponad elementarne skojarzenia, to nic więcej nie wiedziałem i jeszcze kilka miesięcy temu wiedzieć nie bardzo chciałem. Nieco się w przeciągu niemalże roku zmieniło i po bliższym zapoznaniu z tymi mega popularnymi dyniowymi albumami ostatnio sadystycznie wałkowałem sobie Adore i już przed eksploracją będąc świadom, że to będzie inny rodzaj muzycznego doznania niż w przypadku Siamese Dream, to i tak czułem mocną dezorientację i w dużym stopniu także rodzaj przy-nudzenia, bowiem Adore płynie sobie płynie i nie to jest jego słabością, że brakuje grunge'owej siły, ale fakt dla mnie ostatecznie przygnębiający, że nowe wówczas (bliższe szerszemu audytorium) wyciszone brzmienie jest niemożliwie rozmyte (biedne) i numery w większości nie posiadają nic więcej poza bujanym (quasi wręcz akustycznym - bez względu na elektroniczny charakter) smuceniem. Zero pulsu ciekawszego, tak samo niewiele interesującego dzisiaj po latach podejścia do tematu, pomimo iż Adore zapewne miał w założeniu próbę odświeżenia pomysłu. Ten pomysł niestety odczuwam jako płaski i jestem głuchy na argumenty w jakich okolicznościach niesprzyjających Adore powstawało i z jakimi dramatycznymi konsekwencjami stan umysłów powodowany uzależnieniami się skończył. Mnie zwyczajnie ta estetyka podbijanej elektroniką jałowej ballady nie wkręca i powtórzę, że nie wiążę swojego oporu z rezygnacja dyniek z gitarowego brudu, tylko z pozbawieniem kręgosłupa numerów rytmiki angażującej, w znaczeniu rytmiki złożonej. Być może się mylę, błądzę jako laik i ślepiec teoretyczny, bo w kompozycjach z Adore istnieją fajne patenty, a ja jestem na nie nieczuły. W tej chwili słyszę przede wszystkim to samo na początku co na końcu i nieznośną miałkość biedy aranżacyjnej, jaką próbują zamaskować syntetycznymi detalami. One takim laniem wody, bez konkretów - oszukiwaniem, może dla części fanów grupy skutecznym, bądź wprost korespondującym z ich drogą ewolucji, tudzież de-ewolucji gustów. Mnie Adore drenuje z ochoty na wszystko i zamiast wprowadzać w stan rozwijającej refleksji, wciąga w otchłań znużenia.
niedziela, 30 listopada 2025
Breaking the Waves / Przełamując fale (1996) - Lars von Trier
U Larsa von Triera nie ma łatwej drogi do sedna, choć historie są w zasadzie dość w swojej analitycznej złożoności proste, ale tak przez życie doprawione, że finalnie powstają potwornie wnikliwe projekty, jakie jednocześnie są też zarazem trudne w odbiorze i równie wymagające pod względem przetrwania ich pracochłonnego przeżuwania przed ekranem. Stąd zbyt ochoczo do von Triera się zazwyczaj nie zabierałem, raczej unikając tak tematów dołujących, co sposobu opowiadania jaki męczy lub dręczy - czasem jedno i drugie synchronicznie. Przyszedł jednak czas aby się osobiście PRZEŁAMAĆ i oprócz na bieżąco od kilkunastu lat sprawdzanych filmów otaczanego niemal kultem Duńczyka, pozwolić się tym starszym jego produkcjom zmaltretować. Na pierwszy ogień dzieło ikoniczne, jednakże z tego okresu w którym Mistrz artystycznie sadystyczny wyszedł nieco paradoksalnie poza spisane chwilę wcześniej dogmaty stylistyczno-formalne i stworzył obraz jaki prawdopodobnie łączy surowe przywiązanie do pierwotnej, podświadomej koncepcji, z szerszą, ale wciąż jednako ograniczoną ramami manifestu Dogmy zaciętą czystością. Wydaje się iż Przełamując falę powstały w rok po ogłoszeniu przyświecających von Trierowi oraz kilku innym przedstawicielom kina skandynawskiego zasad, wychodzi jednak poza te purystyczne założenia, ale może to być odczucie moje wyłącznie - laika, który dopiero odkrywa, sprawdza na własnym żywym organizmie i sięga w chwilach zagubienia po wiedzę mądrzejszych, myszkując w Internecie czy bezpośrednio zasięgając opinii f2f dostępnego na wyciagnięcie ręki skromnego, ale jednak już wprawionym w bojach eksperta. Ważniejsze mimo wszystko od opinii zawodowej krytyki osobiste odczucie, skorelowane dla równowagi ze wspomnianym zdaniem najbliższego kumatego otoczenia, więc donoszę iż uznaję seans za męczący niewiarygodnie (być może mój błąd, bo w ratach bez sensu przyswojony), ale też dzieło bezdyskusyjnie wybitne, bowiem pod powierzchnią surowego, ale jednak szantażu emocjonalnego, masa ciężkiej analizy społeczno-psychologicznej. Treści niezmiernie wrażliwej intelektualnie i poddającej sprawdzianowi człowieczeństwa duszę, u której sedna strasznie pesymistyczne przesłanie stoi. Wniosek ostateczny, że ze społecznych, a szczególnie tych radykalnych nakazów, podbitych religią czy tradycją kulturową się nie wyrwiesz bez poniesienia gigantycznych kosztów. Nie uwolnisz od więzów twardogłowych ślepców przekonanych o własnym oświeceniu i wyższości moralnej, a w najgorszym wypadku narazisz się na coś jeszcze gorszego niż grupy pochodzenia ostracyzm. Nie jesteś w stanie istoto wychowana według szablonu totalnego, w bańce jednej prawdy i lęku przed zepsutym światem zewnętrznym, obronić się przed zagrożeniami, bo nie posiadłaś nawet minimalnej perspektywy relatywizmu i przede wszystkim doświadczenia czy własnej intuicyjnej wiedzy jak ją rozpoznawać i nie unikniesz manipulacji, wykorzystania, gdyż naiwność twoja na poziomie dziecka. Stąd jak nie masz fundamentu wewnętrznego, a wszystkie twoje mechanizmy obronne zewnętrzne, sprowadzone do prymitywnego lęku i nadwątlone dodatkowo słabością związaną z niezaspokojoną przez zimny chów potrzebą ciepła, to już lepiej nie wychylaj noska poza rzeczywistość wspólnoty. Nie szukaj wrażeń, bo wrażeń nie udźwigniesz i nie pomoże wówczas żarliwa modlitwa, która być może działa, ale żeby dawała efekty trzeba jej dopomóc, unikając obsesyjnie złych konsekwencji. Jak będziesz wbrew zwierzęcym instynktom z religijnymi ortodoksami, to oni cię ochronią. Jeśli pójdziesz za głosem natury i staniesz wbrew im na własnych nogach - to pewnie tylko będzie ci się iluzorycznie wydawało że stanęłaś. Te lodowate fanatyków spojrzenia często nawet w obliczu śmierci nie zdradzą cech ludzkich. Chociażbyś praktycznej mentalnej świętości w rzeczywistości nie była zaprzeczeniem, a dowodem. Dowodem miłości czystej, bo nie tylko ślepo bezgranicznej, ale i w kategoriach świadomości, miłości bezinteresownej.







