niedziela, 30 marca 2025

The Blue Stones - Metro (2025)

 

Jak zapowiadali tak zrobili i taką też podobną strategię promocyjną zastosowali, że oto nowy rozdział otwierają. Bardzo to słuszna koncepcja i zmiana może nie nazbyt dosadna ale jednak trafiona, że miast kontynuować filozofię zmiękczania charakteru nuty, oni właśnie jakby reagując na uwagi po poprzednim (oczywiście wciąż znakomitym), ale jednak bardzo przewidywalnym albumie, tym razem nie zmiękczali ale dodali do kompozycji bluesowo-rockowego brudu, hip hopowego ducha bez oczywistego bitu (żywa perka plus barytonowe wiosło wystarczają) i okazuje się, iż w odróżnieniu od Pretty Monster, to Metro potrzebuje chwile czasu by się osadzić i nabrać kształtów docelowych. Rzecz jasna nie ma mowy aby liczyć na coś mega ambitnego w sensie tak złożonego że aż trudno strawnego, bowiem The Blue Stones nie celują i oby nigdy taki pomysł nie przyszedł nazbyt gwałtownie im do głów, aby nadmiarowo kombinować, a nie tylko idealnie wyważać balans pomiędzy lekkim drapieżnym, surowym poniekąd brzmieniem, a świetnym chwytliwym groovem. W tej nucie musi być przecież ten aktywny i do wyczucia z miejsca luz, kompozycyjny flow, gdzie numer płynie swobodnie, a interpretacje wokalne Tareka, wycinane szorstkie riffy przy wtórze super bębnienia zapodają do łba i serducha słuchającego i życzącego dźwiękami fana, prawdziwą radość - wręcz radość bujaną, radość taneczną. Metro po dwóch dniach intensywnych rozkmin, towarzystwa niemal w każdych okolicznościach funkcjonowania rozpoznaję jako album świadomie poniekąd powracający do źródła, z mniejszym udziałem lajtowego funky oplotu na rdzeniu z bluesa czy balladowych zapędów - nostalgicznego nawijania o relacjach. Niemniej jednak też właśnie nowe otwarcie, nie tylko za sprawą konceptualnego w tekstach lejtmotivu - piszą że... "album przedstawia protagonistę poruszającego się po dystopijnym metrze, konfrontującego się z personifikacją swojej mroczniejszej strony, manifestacją ich ukrytej potrzeby autentyczności". To też świeże spojrzenie, bo ta mieszanka kilku styli w których groove, vibe się liczy jest niepokojąca, a nawet miejscami wręcz mroczna (Jessy James na przykład), a mnie się ten kierunek niezmiernie podoba, bo przesadnej "romantyczności" unikam, mimo że lubię i się nierzadko automatycznie jej poddaje. Ze słów muzyków wynika, iż „Metro jest metaforą konfliktu, z którym wszyscy się mierzymy - chodzi o zrównoważenie oczekiwań społecznych z własnymi egoistycznymi pragnieniami", więc i pod względem intrygującej treści, może i potrafi zassać do wewnątrz bardzo intensywnie. Chcę powiedzieć najkrócej, że tak jak krążek sprzed lat trzech i ten kapitalny o rok starszy, którym do tej pory jestem pochłonięty równie namiętnie jak w dniu premiery, że one zupełnie inaczej na mnie oddziaływały - od razu chwytały i inspirowały do po prostu dobrej zabawy, to Metro jest inne. Ono się osadza - nic od początku, albo bardzo niewiele za premierowym kontaktem zdradza. Teraz dopiero zaczynam na pełnej Metro odkrywać kompleksowo, jak i dostrzegać smaczków wielorakich aranżacyjne znaczenie. Słyszę już nie tylko muzykę, ja ją w głowie i sercu czuję, zauważając kontrasty w konturach i cudne subtelności w zamgleniach i przemgleniach. Fenomenalna nuta - frapujące doświadczenie.

P.S. Co mnie jeszcze uderzyło i zaczarowało? To ten pomysł na łącznik pomiędzy Pretty Monster i Metro w postaci zapowiedzi Don't Feel Right wybrzmiewającej po wyciszeniu Dreams on Me!

sobota, 29 marca 2025

Coheed and Cambria - Vaxis III: The Father of Make Believe (2025)

 

To trzecia cześć ostatniego dotychczas konceptu zaserwowanego przez ekipę Coheed and Cambria. Vaxis III jawi się naturalnie jako krążek bez rewolucji na poziomie czysto muzycznym, gatunkowej przynależności oraz bez jakiegokolwiek wzlotu czy tym bardziej obniżenia poziomu lotu w sensie jakości. To ponownie wciąż w kontekście sceny świeży i doskonale zaaranżowany bezpretensjonalny, choć już nie młody doświadczeniem rock w charakterystycznym coheedowym tonie, ale też bez względu na ustawiczne przetapianie pomysłów na podobną masę zdatną do wdzięcznego kształtowania, to nowy album przynosi taką dawkę świetnej chwytliwej, a zarazem absolutnie niebanalnej nuty, że ja nawet jak ktoś luka, to żywiołowo mam ochotę podczas odsłuchów pląsać, jak przy okazji oddawać się refleksjom, jakie one niosą. Kapitalnie mnie zawsze CaC do życia optymistycznie nastraja, a jakakolwiek specyficzna, odmienna od standardowej melancholia w sensie pobujania błogiego w chmurkach, nie nosi znamion zawieszania się niebezpiecznego. Goście uwili sobie wygodne gniazdko we własnej niszy i przyznaję że podobnej grupy jak dotąd nie spotkałem, która grałaby z gigantyczną pasją kompozycje jednocześnie z punk rockową werwą, heavy wygarem, solówkowym, a nawet elektronicznym przy okazji zadziorem oraz progresywnym ambitnym zacięciem, czy flowem, groovem przekozacznym. Wszystko się w tej koncepcji znakomicie klei - w każdym grymasie będącym składową stylu grupy jest im mega do twarzy, a gdy splecione one w spójną formę i czuć w dodatku że muzycy potrafią grać z żarem perfekcyjne aranżacje, a Claudia wokal dodaje im sto na sto w kwestii emocji w głosie, to nie pozostaje mi nic innego jak pozwalać się porywać - unosić, bądź zatapiać czy odpływać w tą mega witalną formę z refleksyjnymi plamami, nie tylko w formach qusi akustycznych.

P.S. Tak tak tak - wszystko niby racja, że nic przełomowego, ale prawda tkwi w szczególe, że jest tutaj jedno takie singlowe uderzenie z bardzo ejtsisowym vibem i jest też jedno, tudzież dwa z całkiem konkretnym mocarnym, a wręcz chaosem naładowanym uderzeniem.

czwartek, 27 marca 2025

Parthenope / Bogini Partenope (2024) - Paolo Sorrentino

 

Sorrentino nie przy każdej kolejnej okazji dojrzewa jak najlepsze gatunkowo wino - a może tylko nie zawsze ten bukiet aromatów jaki serwuje mnie właściwie tak najgłębiej, jakbym pożądał dotyka i przekonuje. Tym bardziej popadam obecnie w stan zachwytu, gdy od tygodnia we mnie Bogini rezonuje i poniekąd przed refleksją spisaną się wzbraniam, czując że może coś w temacie się jeszcze urodzi, co zasługuje by dodane zostało, pominięte absolutnie być nie mogło, a z drugiej strony wciąż te myśli w chwilach oddechu od życia prozy kłębiące, aż proszą się by zostały w najprostszej formie przelane i kropka już postawiona ostatecznie jednak była. To siła oddziaływania sprawcza obrazów, które do kontemplacyjnego spojrzenia na wszystko zachęcają, ale też ich poziom erudycyjny onieśmiela i pobudza wątpliwość czy aby dysponuję odpowiednim, wystarczającym potencjałem intelektualnym aby na części spójne ze sobą, intuicje i konteksty autora zebrać, podzielić i analitycznie zinterpretować, gdy tym bardziej warstwa lirycznie merytoryczna tak fascynująco pod wyrafinowanym wizualnym konceptem skryta. Dlatego aby uwolnić się od poczucia odpowiedzialności za ewentualne przemądrzałe interpretacje spiszę poniżej jedynie co mnie urzekło i co we mnie zostało, na cechy o wartości Bogini Partenope świadczące uwagę kierując. W prostych hasłach, iż barwa, tonacja, pejzaż, architektura, człowiek, pasja i namiętność. Obraz, dźwięk, ruch, dialogi! Piękny bowiem poetycki ale potrafiący też uwierać majstersztyk. Nadmuchany gdyż artystowski i prawdziwie dojmujący i ujmujący zarazem. Anielski i diabelski - bezczelny, bałamutny i bluźnierczy! W nim w centrum uroda i mądrość przyciągająca i onieśmielająca zarazem, symbioza piękna i duchowej inteligencji w jednej osobie, gdzie jedno drugie napędza i podkreśla. Młodość co widzi w kolorach, gdy w dorosłości wszystko blaknie. Piękno otwierające wiele drzwi - piękno żywe i samotne, zdeterminowane i apatyczne. Piękno naturalne, z woreczkami pod oczami. Zwiewne, hipnotyzujące magnetyzmem czystej, nieskażonej gracji i siły pewności siebie. Inteligencji, błyskotliwości - skromnej na zewnątrz, gigantycznej wewnątrz. Wielowymiarowe, wielopoziomowe doskonale skomponowane symbolicznie, alegorycznie osobliwe show według Mistrza Sorrentino. Pełne przepychu wizualnego i treści głębokiej, wwiercającej się w świadomość nieprzytomnie, gdy kompleksowo wszystko czym Sorrentino ujmuje dostrzeżemy i przyjmiemy. Show - ale szoł bezgranicznie pasjonujący, z kategorii level artyzmu kosmos.

środa, 26 marca 2025

Psycho / Psychoza (1960) - Alfred Hitchcock

 

Piątek, 12 grudnia, godzina 14:33, hotelowe spotkanie pary kochanków. W tym miejscu zaczyna się historia kinowa która może nie z miejsca lecz w krótkim czasie przeszła do historii kina i miała na to kino wpływ wręcz rewolucyjny. Psychoza bowiem jak się powszechnie przyjęło wyrugowała z gatunku grozy stwory nadprzyrodzone, zastępując je potworem w ludzkiej skórze. Norman Bates mu jest i nawet jeśli przez pryzmat grubych latek jego natura psychopatyczna nie ma startu do kolejnych, najbardziej przerażających psycholi jacy przez ponad pół wieku od premiery ikonicznego dzieła Hitchcocka się pojawili, to jako archetyp takiegoż wciąż na szacunek pod względem chociażby protoplasty dla zwyroli zasługuje. Ponadto sam obraz robi wrażenie podkręconego kina klasy B i kiedy w kinach rządził, to publiczność oszalała, a krytyka jednak nosem, nie bez chyba powodu nieco kręciła. W zasadzie gdyby nie przełomowa konstrukcja - trzęsienie ziemi i dalej napięcie już tylko rośnie, a opowieść w międzyczasie dojrzewa oraz główna bohaterka w najbardziej kultowej scenie bodaj w kina popularnego kina zanim widz się obejrzy ginie, to raczej brakiem banalności, by ona nie grzeszyła. Siła Psychozy to akurat uważam nie mistrzowska realizacja, czy cokolwiek technicznie warsztatowego, tylko pomysł konstrukcyjny z kilkoma wręcz intuicjami reżyserskimi wybitnymi, gdzieś pomiędzy krótko, zwięźle i na temat. Bez zbędnej kombinacji, gdyż liczy się klimat, suspens ma kluczowe znaczenie oraz nie bez znaczenia, świetna strategia promocyjna zapewniająca wzbudzenie tak zainteresowania publiczności, jak przede wszystkim połechtania jej tam gdzie to łechtanie największe dreszcze powoduje. Psychol i psychoza, schizol i psychoza, schizofrenik i psychoza - dzisiaj już nie, ale wyobrażam sobie jaka te 65 lat temu mega groza!

poniedziałek, 24 marca 2025

King Diamond - Voodoo (1998)

 

Przymierzałem się przymierzałem, aż wreszcie zdecydowałem sam się sprawdzić i przekonać że kilku, może kilkunastoletnie zafascynowanie upiornie groteskowo artystycznymi fiksacjami Kima Bendixa Petersena nadal we mnie żyje i całkiem doskonale pamiętam co szył tak z kumplami w składzie Mercyful Fate jak i pod szyldem własnego pseudonimu - by Mariuszowe, mało interesujące ŚWIAT refleksje zebrać i spisać. Na pierwszy ogień VooDoo nieprzypadkowo, bowiem raz był to rok jeden z ostatnich naprawdę obfitych w Króla karierze wydawniczej (Voodoo i Dead Again za jednym niemal wystrzałem), po drugie ja jestem wciąż tak młody że poznałem Jego Wysokość i jego majestatu twórczość dopiero na tym przecież mega dla niego zaawansowanym wiekowo poziomie, więc do obydwu wydawnictw mam największy sentyment, jakkolwiek zdaje sobie sprawę, iż nie były to materiały ze ścisłej topki, najbardziej doskonałe w jego dyskografii. Niemniej jednak ja VooDoo cenię szalenie i nie odczuwam wstydu by przyznać że na tle wszystkiego "kingowego", nawet z perspektywy autopsji WSZYSTKIEGO wciąż uznaję za materiał kapitalny. Kiedyś mogłem podejrzewać, iż jednym z powodów było to sterylne i w kontraście do starszych rzeczy znacznie przejrzystsze brzmienie. Dziś ma to mniejsze znaczenie, tym bardziej że inżynieria dźwięku obiektywnie przeszła od końca lat dziewięćdziesiątych potężną ewolucję i to co wówczas brzmiało świetnie, obecnie rozbrzmiewa jedynie bardzo poprawnie, a w przypadku VooDoo jednak za mało mięsiście, kiedy w studio postawiono na więcej cykania kosztem archetypicznej potęgi mocy. Taka sytuacja, takie okoliczności też, że nawet jeśli lekko kręcę nosem na dźwięk najtisowy, to i tak uznaję go za bardziej do mnie przemawiający, niż produkcje ejtisowe - za suche, za szorstkie, za wreszcie mało organiczne, kompletnie dla moich uszu czasami wręcz niestrawne, gdy tym bardziej skonfrontuje je z często przymulonym, ale jednak bardziej przyjaznym kręceniem gałkami z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Tam przecież była potęga głębi, którą kolejne dekady zamaskowały jakimś domniemam rodzajem kompresji, tudzież kojarząc znaczenia określenie i bawiąc się kontekstami jej dekompresji. :) Muzycznie natomiast (także jako coś dla mnie wtedy nowego, świeżego) VooDoo pochłonęło bez reszty i zafascynowało, zatem ja spostrzegałem ósmy już album Kinga zupełnie inaczej niż jego wierni fani, jacy naturalnie zauważali zawartość w układzie odniesienia wcześniejszego stuffu i jak pamiętam twierdzili raczej zgodnie, iż sięga on do korzeni i tak pod względem charakteru przypomina debiutancki okres, lecz nie wyłącznie jako powtarzalność po nawrocie, ale rodzaj nowej młodzieńczej pasji jaka zechciała na nowo wkraść się w łaski zarówno doświadczonych członków składu, jak i tych nowych. W moich uszo-oczach funkcjonuje oczywiście tak jak powyżej nadmieniłem i chcąc dodać do tych zwięzłych odczuć coś ponad, jako materiał mega kreatywny, z mnóstwem tak świetnych harmonii gitarowych, solówkowych wprawek pierwszorzędnych, jak i dominującej detalicznej finezji motywów wokalnych, z jakich notabene Diamentowy Król słynie w ogólności i w szczególe. Mam tu na myśli nie tylko te swoiste dialogi między quasi tonacjami, ale też rzeczy w rodzaju tych z Life After Death (kumaci trybią) czy z innej beczki zajebistych akcji instrumentalnych z kawałka tytułowego, jak i klawiszowej sytuacji z Sending of Dead, Sarah's Night i Unclean Spirits. To wszystko jest miejscami wręcz porywające, ale ja mimo to najlepiej czuję się w objęciach na przykład The Exorcist jaki wciska się w ucho jako bardzo stylowo heavy metalowy i posiada ten przywilej w tym kontekście, że jak już wjeżdża w nim solówka, to mnie ona wręcz przyjemnie rozjeżdża. :) Podobnie działa rzecz oczywista kompozycja finałowa, jaką nazwanie podsumowującą  i esencjonalną nie uważam by było przesadą. Gdyby akuratnie się rozwinęła i miast po półtorej minucie zgasnąć i powrócić w formule straszącej po dalszych minut siedmiu, wypełniła jednak tą pauzę muzyką. 

czwartek, 20 marca 2025

Witness for the Prosecution / Świadek oskarżenia (1957) - Billy Wilder

 

Jak sympatycznie się to zaczyna, to ja byłem pod ogromnym urokiem cudnej listy dialogowej i fenomenalnego uroku Charlesa Laughtona. Pewnie najbardziej pamiętanego z roli Semproniusza Grakchusa w Spartakusie wiadomo kogo! Za kamerę w tym przypadku jednak inna legenda, w roli szefa szefów na planie Billy Wilder, a na tapecie sztuka Agathy Christie, więc i inscenizowana sprawa kryminalna w klasycznej oprawie z lekko przymrużonym okiem, czyli bez makabry, stawiając na błyskotliwość intelektualną i klasę wynikającą ze swobody gawędziarskiej. Przecież w sumie ani po królowej dedukcyjnego kryminału czy po specu od obyczajówek z komediowym zacięciem, nie mogłem spodziewać się przygnębiającego realizmem dramatu sądowego - no niedoczekanie zaprawdę. O czym? O morderstwie rzecz jasna! Taki numer, że jedna przebieranka i wystarczyło by zmanipulować czcigodny aparat sprawiedliwości. Teatralnie udramatyzowany finał jak przystoi klasycznemu kinu oraz upstrzenie twistami, jak na takie kino w ilości przesadnej. To nie kpina z mojej strony, ale zabawnie urocze są te ze zbiorów starego kina filmy i naiwności teraz po latach wyraźnie wyczuwane.

środa, 19 marca 2025

La bête / Bestia (2023) - Bertrand Bonello

 

Swoisty rekord pobiłem właśnie, gdyż Bestia przeze mnie „napoczęta” została już gruby miesiąc temu, a seans "skończony" właśnie dzisiaj i przez ten czas pomiędzy, ani razu o kontynuacji nie pomyślałem, bowiem prozaicznie tytuł z pamięci na ten czas wyciąłem. Aby się dowiedzieć o czym on i kogo przemyślenia interpretuje oraz po co to czyni, odsyłam po wiedzę zasadniczą do licznych baz informacyjnych - sam przechodzę tymczasem do zwięzłego podsumowania, że to doświadczenie intrygujące tylko u podstaw, skomplikowane w rozwinięciu i niestety nużące w realizacji. Jest w nim rozmach w mnóstwie deklarowanej treści ale nie przekłada się on na utrzymywanie zainteresowania, jak podobnie mocno egzaltowana gra aktorska nie wzbudza u mnie przekonania o obcowaniu z żyjącą dramaturgią warsztatową perełką oraz ogólnie inspirującą do wzniosłych odruchów kulturą bardzo wysoką. Dwie i pół godziny produkcji, która przecież ma wiele do powiedzenia, bowiem fundament literacki to nie napychanie watą kolejnych stron, ale sprzedane jest to przez reżysera bez większej ikry i być może przekonania, bo projekt robi wrażenie miast pęczniejącego w człowieku, to rozdrabniającego się i nadmiernie przyciężkawego intelektualne, by najzwyczajniej choć na poziomie wyższym od poprawnego ekscytować. Nieprzekonany i zmęczony, być może kompletnie niewrażliwy na taką formę, wreszcie pozbawiony chęci doszukiwania się w tej narracji esencji, ja się poddałem i przyznaję poprzeskakiwałem trochę przewijając, co ostatecznie odebrało prawo Bestii do mnie urobienia, a mnie jednak opartego na pełnym wglądzie Bestii oceniania.

poniedziałek, 17 marca 2025

Puma Blue - antichamber (2025)

 

Wszedłem w tym momencie na poważnie w temat nowej, z zaskoczenia wydanej płyty sygnowanej logo Puma Blue, która w zasadzie nie jest chyba albumem kontynuującym ewolucyjną drogę, a rodzajem pobocznego jednak pół-projektu w ramach cały czas inspirującej twórczej drogi Jacoba Allena. Pół-projektem, gdyż główna siła sprawcza Puma Blue rezygnuje tutaj z zespołowego charakteru muzyki na rzecz charakterystyki akustycznej, bądź quasi akustycznej, gdzie wiodącą rolę odgrywa bez prądu gitara tak samo często i gęsto plumkająca subtelnie, jak i brzdąkająca z charakterystycznym dźwiękiem wypuszczonym przed scenę, jaki wydaje to szorowanie po gryfie i odpowiednie strun szarpanie. Chcę tym samym dać do zrozumienia, iż wydawnictwo ukazujące się póki co wyłącznie w formacie streamingowym nastawione jest na penetrowanie mniej złożonych instrumentalnie terenów, na których jak czuję można odkryć paradoksalnie być może więcej niżby, gdyby przyozdabiać powstałe struktury bardziej skomplikowanymi aranżami - ubogacając z uzasadnionymi intencjami dodatkowo nimi zewnętrznie. Czuję bowiem, że antichamber broni się doskonale bez tych dodatkowych ingerencji, nie wiedząc jednocześnie czy aby bez nich o ostatniej dotychczasowej pełnej płycie mógłbym napisać to samo. One bardzo różne, ale w swoich kategoriach równie fascynujące i emocjonujące, a pisząc o tej nowszej właśnie, mam przekonanie, iż skupił się Jacob na najbardziej pierwotnym sposobie pisania piosenek, które zarazem mogłyby być w tej formie zarysem, punktem wyjściowym dla czegoś więcej, jak i równie bezproblemowo rezonują jako surowe formy, nie przepieszczone, jakbym to używając być może nieistniejącego słowa odkreślił. Nagrane w intymnych warunkach w okolicznościach i klimacie samotności, pozwalając się jak to autor stwierdził, jemu jej pochłonąć - czując nagły napływ intensywnej weny. Przemieniając się z prywatnej refleksji w (cytując) - "dzieło które uchwyciło ból tego czasu". Dzieło swobodne i do poziomu czystej esencji skompresowane zarazem, gdzie wspomniany akustyk pływa i akcentuje, a w tle nieśmiało falują elektroniczne tekstury, dające wraz z bolesnym, zaangażowanym wokalem Jacoba efekt dla autora terapeutyczny, a mnie odrobinę, mimo iż silnie wciągający, to jednak krępujący - gdyż tak mocno naładowany osobistymi, mrocznymi Jacoba tęsknotami.

piątek, 14 marca 2025

The Monkey / Małpa (2025) - Osgood Perkins

 

Uwaga, uwaga, uwaga! Ta zniewaga krwi wymaga! Poszedłem do kina i niepotrzebnie poszedłem - Osgooda to wina! Krwi mi nie szczędził - krew się przelewała, tylko zamiast grubego bojania, dostałem w teorii kawał zabawnej makabreski, lecz dla kogoś kto w kinie poszukuje kawałka zabawnej i krwawej makabreski, a ja takim kimś nie jestem, więc tylko kilka razy brechtłem, a przez większość czasu lukałem na clock, a siku mi się przecież nie chciało, więc poddenerwowany nie byłem! Podpisując się pod opinią poniższą, ją tutaj parafrazując, dodam do tekstu by rozmiary były prawidłowe i tekst posiadał wymiar więcej niż tylko arogancko ironiczną beką śmierdzący, że Perkins niech lepiej idzie w innym kierunku zdecydowanie. Małpa to kino klasy B, czarna komedia, ale na dłuższą metę nudzi, choć bywa i zabawnie. Kilka gagów świetnych, ale całość pupci nie urywa. Nierówny film i nie dziwię się tak skrajnym ocenom, bo albo się łyka takie coś, albo odrzuca jako kicz. Oby tylko Perkins się nie popsuł robiąc dalej takie kino, bo wcześniejsze jego filmy naprawdę miały to coś, coś fajnego i oryginalnego. Małpa zupełnie z innej beczki, zbyt tandetnej, ale rozumiem, że to na podstawie Kinga - a i on bywa tandeciarzem, no ale znając sznyt Oza, to można było oczekiwać czegoś lepszego. Czyżby dla kasy ten film? Możliwe! Może taki był zamysł, by to przerysować i pójść w pastisz, nie wiem. Trzeba chyba podejść do Małpy z humorem i bez większego rozumu. Wtedy może być zabawnie, choć też nie do końca. 

czwartek, 13 marca 2025

La Cocina / Apetyt na więcej. La Cocina (2024) - Alonso Ruizpalacios

 

Sugeruję aby nakarmić człowieka odpowiedzialnego za polską edycję tytułu dojrzewającymi kilka dni resztami z La Cocina, czyli wprost z KUCHNI, bo się człowiek nagłowił zapewne i wyrzucił z siebie pomysł, który przypadkowego widza zapatrzonego w szołmeńskie kulinarne akcje telewizyjne i tak w zbyt dużej ilości do kina nie przyciągnie, a tych co obejrzą i docenią wartość filmu Alonso Ruizpalaciosa na stówę wku-Rwi. Tytuł banalizując i nie tego w sferze treści się spodziewałem (wiadomo dlaczego), nie taki przebieg akcji sobie wyobrażałem, za cholerę nie szedłem na film o ludziach z chu-Owym życiem - emigrantów latynosów, czy innych kolorowych traktowanych przez białego PANA jako tania siła robocza, wykorzystującego ich słabą pozycję życiową. Jeden dzień z życia kuchni, restauracji z jedną gwiazdką Michelina, w atmosferze niemal permanentnego ADHD w sensie narracyjnym, gdzie scenariusz kapitalny zakładający w sumie realizację na zasadzie punktów kulminacyjnych mniejszych, potężnego jeb-Nięcia, w połowie wyciszenia gawędziarskiego i do końca nakręcania chaosu, by w finale wszystko wybiło, co oczywiście tłumaczy wcześniejsze oparte na mechanizmach obronnych zachowania postaci tej arcy mnie zaskakującej tragikomedii, sztuki bodaj teatralnej, którą zapewne mógłby nakręcić śmiało Iñárritu we współpracy konsultacyjnej na przykład z Jarmuschem. Chcę przez to powiedzieć, że należą się oklaski i wysokiego poziomu reżyserskiego proszę się spodziewać, gdyby ktokolwiek się zdecydował zawitać w przyjaznych progach multipleksu, bądź kameralnego kina studyjnego. Wówczas taki typek uświadomiony, że z czymś na poziomie warsztatowym, technicznym bliskim Birdmana (super zdjęcia, operatorka, kamera podążająca za postaciami w klaustrofobicznym otoczeniu) się skonfrontuje - za rekomendację mocnego kina podziękuje. Obejrzy z lekkim wytrzeszczem świetnie zbudowany z nieoznaczonych rozdziałów, lekko przerysowany i z doskonałą dynamiką, tempem przyspieszeniami, wyciszeniem, może też słabo dostrzegalnymi ale jednak pauzami w trakcie, obraz z kłującym w ślepia decydentów morałem. Obraz trochę nowoczesny ale i mam wrażenie archaiczny w stylu - taki co miesza, plącze te odległe czasowo filmowe oblicza (nie piszę o czerni i bieli) i podda się typ z zaszczepionym zaciekawieniem sprzedanej myślę skutecznie metaforze niewolnictwa we współczesnej skórze - przebywając w kuchni, a jakby niczym na plantacji bawełny, gdzie zarządcy dyscyplinujący i właściciel demoniczny w przemowach, kojarzący się z rolami podobnymi u McQueena czy wiadomka Tarantino. Jeśli już czegoś konkretnego zmierzając w kierunku zarezerwowanego fotela się spodziewałem, to romansu, a dostałem niby coś też w ważnym wątku o potrzebie miłości, ale i coś innego. Dostałem do wglądu losy ludzi z problemami i groteskową kumulację wszystkiego na końcu, trochę w stylu szaleństw Östlunda. Każdą postać z własnymi demonami i problemami, starającą się rozładować napięcia poniekąd tylko, które i tak wybuchają, bo frustracja w szybszym tempie niż działania zapobiegawcze narasta. Dostałem do podziwiania świetne aktorstwo w ogóle i jeszcze na przystawkę, danie główne i deser wychudłą Rooney Mare z obliczem jak cień siebie, ale z warsztatem proszę Was fantastycznym.

środa, 12 marca 2025

Innego końca nie będzie (2024) - Monika Majorek

 

Prawdziwy naturalny i szczery, nostalgiczny i dramatyczny z idealnie dobranym głębokim w wymowie tytułem. Spójny i wymowny pod wieloma względami, na wielu poziomach, zbudowany w sposób przemyślany w istotnym stopniu ze znakomicie przygotowanego materiału w rodzaju dzienników video-fonicznych, pochodzących z domowego archiwum rodziny bohaterki. Ze szczególną dbałością o detal stanowiący o wysokiej świadomości potęgi jaką owe przedmioty z otoczenia jak i samo miejsce, dom czy właśnie artefakty rodzinne posiadają na sugestywnie sentymentalny wymiar opowiadanej tragicznej historii, w której myślę nie było najistotniejsze samo zdarzenie (historia bohatera granego przez Bartka Topę jest jedynie tłem dla wiwisekcji relacji między członkami rodziny w gigantycznej traumie), a wszystko to co owa decyzja dramatyczna w sensie relacji pomiędzy wspaniale wcielającymi się w rolę rodzeństwa młodymi aktorami z zaciśniętymi wargami obserwowałem. Raz to kapitalne dojrzewające wciąż przecież aktorstwo, dwa cała gama emocji kłębiących się w głowach trójki rodzeństwa, z którego każde z nich przeżywa wewnętrznie i zewnętrznie traumę na swój sposób, a która z pozoru z początku ich dzieląc, z biegiem czasu ich wiąże, łączy w trudnej relacji - utwierdzając wzruszająco w bliskości. Głębia autentyzmu tego procesu mnie zachwyciła i poruszyła, więc poniekąd tych moich własnych, jak i postaci emocji pulsujących w sercach i wrzących w głowach nie sposób mi tutaj oddającymi ich intensywność słowami określić - tak mocno uderzyło, że pozostawiło wręcz w katatonicznym otępieniu, mimo iż finał piękny i stonowany. Niemniej jednak całe to rozgrzebywanie, drapanie ran i dezynfekowanie skruszyło i rozbiło, bowiem nie było nawet w odrobinie sztuczne, nie filmowo przedramatyzowane, tylko w punkt, z balansem idealnym uderzało, a kilka ze scen wyrywało wręcz serce, gdyż te wszystkie cechy postaw figur dramatu (bezradność, autoagresja, wyparcie i obsesja) ujęto w całokształt mechanizmu naznaczającego indywidualnie i grupowo. Po nitce do kłębka byłem prowadzony, lecz bez intencjonalnie pominiętego wprost wyjaśnienia dlaczego, by skupić się na żywych, którzy poradzili sobie na tyle o ile jest to przecież możliwe.

wtorek, 11 marca 2025

Aku wa Sonzai Shinai / Zła nie ma (2023) - Ryûsuke Hamaguchi

 

Japończycy potrafią w dobro i potrafią w pokorę. W postawie nakierowanej ku naturze, ale i wobec ludzi mogą stanowić wzorzec do naśladowania, więc sportretowane przez Ryûsuke Hamaguchi okoliczności miejsca oraz relacji z przyrodą i interakcji z człowiekiem są wyborem modelowym, także znaczącym z punktu widzenia czasu, w jakim dochodzi do największych przemian we wspomnianym szerszym kontekście czy obrębie. Reżyser głośnego Drive My Car w niemalże baśniowym klimacie ukazuje kontrast między światem tradycji w związku z naturą i nowoczesności prącej do przodu, jaka tą kulturową i emocjonalno-egzystencjalną rzeczywistość narusza - ryzykując zniszczenie tejże kruchej przecież harmonii. Proekologiczne postawy i kino z prawdziwej troski opanowują ekran - zachowania nie wynikające z ideologicznego nakręcenia, stąd jego wymowa i przesłanie wybrzmiewa autentycznie i mocno, bo płynie z serca, nie z trendowych emocji czy zimnego rozsądku, bez względu jakby rozsądku zdrowego. Dlatego też obserwacja urabiania miejscowej społeczności przez dysponujących kapitałem przedstawicielami korpo ofensywy od początku zdaje się skazana w fabule na porażkę i nie zaskakuje iż jedyne co się udaje, to paradoksalnie, poniekąd przejąć i poczuć intruzom co człowiekowi daje zanurzony w prostocie i równowadze styl życia. Filozofii świadomej, uważnej, w zgodzie ze sobą i najbliższym środowiskiem, a w wymiarze opowieści popartej obrazem piękny, stonowany film o harmonii, w lokalnym uniwersum, w którym naprawdę zło nie istnieje. Poruszają ponadto dla znakomitego efektu wyobraźnie i estetycznie pieszczą tutaj muzyczne pejzaże, urocze slow-flow zdjęcia, ujęcia, obłędne kolorystycznie lokacje przyrodnicze kontrastujące z mechanicznym ruchem tokijskiej metropolii, a jako klamra działa sugestywnie jedna z bardziej niezwykłych symbolicznie scen finałowych. Scena nie najprostsza do interpretacji, ale scena czysta poezja, w najczystszej postaci piękna, choć naznaczona tragedią.

poniedziałek, 10 marca 2025

The Seed of the Sacred Fig / Nasienie świętej figi (2024) - Mohammad Rasoulof

 

W nieomal skrajnie nieprzyjaznych warunkach na klatę seans oscarowego kandydata przyjąwszy (chłód klimatyzacji, chłód tematu oraz gigantyczne prawie trzy godzinne rozmiary do niemalże północy przez zmysły zasysane), uznaję zebrawszy wszystkie za i wszelkie przeszkody pod uwagę biorąc, iż poniekąd wręcz katorgą będąc, była to lekcja pokory ubogacająca i składała się nie tylko z permanentnej walki z mrożącą krew w żyłach lodówką nawiewu, ale też właśnie potwornie przejmującym, aż w kościach trzeszczało problemem natury ideologicznej oraz psychologicznej. Nasienie świętej figi jak zapewne zainteresowani doskonale wiedzą analizuje erudycyjnie temat reżimowych reperkusji w świecie doktrynalnego totalitaryzmu islamskiego, gdzie normalność pod ciężkim butem nakazów i zakazów. Patriarchatu podniesionego do rangi oczywistości i uwikłanych w ten tradycyjny i bardzo na rękę męskiemu ego format, kobiet z dwóch pokoleń. Państwo totalitarne w tle i u fundamentu, protesty kobiet pamiętne o których informowały dość szeroko media, a o których dalszych losach szybko zrobiło się cicho. Być może nie przyniosły żadnych większych skutków prócz cierpienia tysięcy może milionów tak zaangażowanych jak przypadkowych uczestników dramatów - lecz kto panuje nad frustracją, gdy zapędzany jest systematycznie co dnia pod ścianę. Uważam, czuję, iż powstało kino zaskakująco europejskie jak na warunki, ale też może właściwe dla sytuacji prywatnej reżysera (uciekinier irański) - kino mnie kojarzące się z kilkoma ostatnimi doskonałymi produkcjami pochodzącymi z byłego bloku wschodniego, choć rzecz jasna uwikłane w anturaż bliskiego wschodu religijnie i politycznie. Przechodzące narracyjnie od szerszego kontekstu rodzinnego ogólnego do głębokiego polityczno-społecznego, by płynnie wrócić do relacji rodzinnych w perspektywie owych wydarzeń i pewnego incydentu symbolicznego prowadzącego do rodzinnego koszmaru. Ciąg wydarzeń jest zaskakujący, mimo to spójny, trudno mu zarzucić brak psychologicznej logiki, szczególnie gdy uświadomi sobie widz, iż nawiązuje budową do tragedii antycznej i zawiera w sobie metaforyczny przekaz obfity. Jednako jako całość jest materiałem nader przygnębiającym, monotonnym i jedynie w fazie finałowej dynamicznym, więc rozmiary czasowe mogą działać na jego niekorzyść, choć trudno sobie wyobrazić aby autorzy mogli cokolwiek z niego wyciąć, a wymowa antyreżimowa tym samym by na tej ingerencji nie ucierpiała. Mam wrażenie bowiem że koncepcja merytoryczna wraz z tempem i precyzyjnym praktycznym jej tkaniem, nie mogłaby zostać pozbawiona cech wytrwałego, cierpliwego rozwijania każdego z wątków, wraz z oblekania ich odpowiednią atmosferą i wynikania kolejnych zmiennych na takie a nie inne zachowanie bohaterów oddziałujących. Przypowieści mają swoje prawa, a prawem tejże jest brak ograniczeń, gdy artystycznie, warsztatowo oraz przedmiotowo obraz nie podlega jakiejkolwiek krytyce.

niedziela, 9 marca 2025

Smashing Pumpkins - Siamese Dream (1993)

 

Luty 2025 (czyli w do najwyższej potęgi w cholerę czasu po premierze) ja obecnej schyłkowej zimy zostaję wpierw podpuszczony, a finalnie wkręcony, póki co (bo lekko się dla zasady he he opieram) w Smashing Pumpkins z Siamese Dream, a dzieje się to głównie na starcie za udziałem riffu otwierającego i kontynuowanego z Cherub Rock, bowiem od razu mam jedne skojarzenia, a one wędrują, a wręcz zasuwają w kierunku inspiracji z grunge'owego (jeszcze wówczas nie nazwanego, w powijakach będącego podwórka) obrabianego przez Soundgarden na Louder Than Love. Tak tak tak, szalikowcy DYŃ mogą robić miny, ale ja w tym riffowaniu słyszę i nie odsłyszę choćby mnie torturowano inspiracje cornellowsko-thayilowskie, spóźnione o kilka latek. Jednak wzbijając się na poziom uczciwości dla mnie niebotyczny (tak tak tak - jestem przywiązany do OGRODU i jestem niepokornie przekorny) docieram też do wnętrza głębszego SD, ale jeszcze nie za sprawą Quiet, a dopiero Today, który najszczerzej to wiąże moje wspomnienia o nucie SP z obecnym jej oglądem uporczywie przez korespondencyjną kumpelę wszczepianym i ja chcę jej powiedzieć, że ten mój maksymalnie subiektywny i uparty pogląd sprzed wielu laty skonstruowany, każe mi myśleć o SP w ujęciu takiego Today, jako lekko "zgrandżowanym" (uwaga!) "grindeju". Może to cios, a może uderzyłem w wypierane lekko i bez większego (he he) uszczerbku przyczyniłem się do wykrztuszenia przyznania mi racji, jednocześnie łagodząc ewentualne zgrzyty, profilaktycznie stwierdzając pod pręgierzem publicznej odpowiedzialności, że to lajtowe bujanie z Hummer kręci mnie tak samo jak większa surowizna Cherub Rock i rezonują ze mną te wszystkie nawiązujące do smarkatych przeżyć obrazki, jakie zdobią single z omawianego, a Disarm to mnie wręcz wzrusza i porusza chyba od zawsze, bowiem jak już dałem powyżej do zrozumienia DYNIE rozpaćkane dostawały swoją intensywną szansę w zamierzchłych czasach świetności eMtivi, a ja w piwnicy w tym czasie nie byłem cały czas trzymany. Jednakowoż uznaję, iż najlepsze z SD to łożenie jest według wzorca z dwóch startowych numerów i najKURWlepszego Geek U.S.A. za którego piski bym ozłacał bardziej chętnie niż za dobre, jednak lekko się rozmywające na przykład "majonezy", a na pewno smucące do lekkiego przynudzania "spejsboje". Szczęśliwie połowa stawki i jeszcze trzeci od finału megaśnie ciekawy Silverfuck, to fajni gitarowi mocarze, więc zamykające plumkania znoszę dużo łatwiej i postanawiam przejść do kolejnego krążka DYNIEK, o czym wkrótce, tak jak tu zawsze odpowiednio pokrótce używając formy myślowej chaotycznie-tradycyjnej opowiem. :)

piątek, 7 marca 2025

September 5 (2024) - Tim Fehlbaum

 

Od początku wiadomo że happy endu nie będzie, historia tragiczna, od więcej niż pięćdziesięciu lat znana, pierwszy raz te ponad pół wieku temu na żywo za sprawą nowych, dynamicznych mediów przez widzów telewizji globalnej obserwowana. Rok 1972 Olimpiada w Monachium, sprawdzian dla zachodnich Niemiec odcinających się od niechlubnej (eufemizm) przeszłości nazistowskiej - chcących pokazać się światu jako nowoczesne demokratyczne państwo, świadome odpowiedzialności, ale jednocześnie dążące do pozostawienia przeszłości jako demona za którego naturalnie ówczesne młode społeczeństwo nie odpowiada. Intencja właściwa, ale realizacja trudna, bowiem ludzie przecież wówczas jeszcze bardzo na świeżo pamiętali koszmar II Wojny Światowej, a te szczególnie dotknięte narody wciąż się z niego otrząsali - z gruzów materialnych i mentalnych podnosiły. Dlatego dramat żydowskich sportowców zamordowanych podczas aktu terrorystycznego przeprowadzonego przez arabskich radykałów przy asyście kompletnie nieporadnych niemieckich służb mających w teorii zapewnić bezpieczeństwo, a w praktyce maksymalnie bezradnością skompromitowanych, to tragedia o podłożu wielopoziomowym, ale też co stanowi główny wątek obrazu Tima Fehlbauma - surowy dramat kameralny o roli mediów i etyce dziennikarskiej. Przystępny narracyjnie lecz trudny w prostej ocenie (co ok, a co nie ok zdecydowanie) ukazanych zachowań. Złożony i niejednoznaczny, bowiem tutaj raz dylematy moralne, ale i pogoń za tak sensacją, jak i powinnością informowania, bez względu na owe koszta. Dobre dziennikarstwo to też ofiary - potrzeby widza i jego ciekawość zaspokajana przez ambicje i nie oszukujmy się wymiar finansowy często decydujący. Studio telewizyjne, dziennikarze sportowi przestawiający się w nowej sytuacji na relacjonowanie kryzysu, ludzkiego dramatu emocjonalnego ale i politycznie oraz ideowo podsyconego. Mógł powstać raczej ciężkostrawny kloc złożony z odhaczania kolejnych zdarzeń, a udało się nakręcić trzymający w napięciu mięsisty thriller rozgrywający się przede wszystkim w klaustrofobicznym otoczeniu, którego jako rekomendowany seans dość obowiązkowy walorem tak wysokiej klasy aktorstwo, kapitalna aranżacja wizualna w ramach dość skromnych środków finansowych oraz przede wszystkim doskonały storytelling na podstawie wielopoziomowego scenariusza. Chwalę poziom warsztatowy i techniczny, tak też zarazem przyznaję się że mnie nie poruszył - pozostałem obok, bez poczucia większej więzi z postaciami, nie przeżywszy dramatu ofiar, bowiem myślę że nie o nie tutaj przecież scenarzyście i reżyserowi chodziło.

środa, 5 marca 2025

Fino alla fine / Do samego końca (2024) - Gabriele Muccino

 

Oceny nie zachęcały, one wybijały raczej pomysł konfrontacji z głowy, ale ja to zawsze swoje i jeszcze Gabriele Muccino, to nazwisko całkiem interesujące pośród reżyserów. Oczywiście interesujące względnie, w kategorii mocny środek stawki, przez moment z szansą na coś więcej. Patrzę zatem i widzę sycylijskie wybrzeże, takie zachwycające, że każda babeczka by oszalała i tą miejscową kawalerkę w zmysłach wkraczających w dorosłość kobiet mocno mieszającą. Młoda Amerykanka poznaje takich na skalnym klifie i wbija z nimi w nocne miasto - będzie to dobra zabawa czy kłopoty? Idzie dziewczyna na całość, wir ja porywa, bo jej już kompletnie główce jeden lovelas zawraca i zaraz okazuje się, że to typek z grupki raczej typków spod ciemnej, a na pewno nie takiej jasnej jakby się spodziewała gwiazdy - powiązanych z brutalnymi sytuacjami. Niby akcja jest wartka, sporo nakręconej dynamiki i nawbijanego, wynikającego z kolejnych zdarzeń dramatyzmu, ale nie wciąga, nie łapie człowiek (ja ja ja) z postaciami flowu i wszystko wydaje się takie powierzchowne. Nie czułem tego, nie zależało mi jak się ta przygoda, może koszmar dla Kalifornijki zakończy, więc kiedy zrobiło się już mega dla niej gorąco (bowiem wpadła w gówno po uszy), to nie było mi przykro i tylko dlatego iż sama się o to nierozważna prosiła, ale że Muccino mnie ze scenariuszem i postaciami nie zszył, a ta tragiczna szybka miłość ani częściowo nawet nie wzruszyła, ani tym bardziej poruszyła. Może to też trochę to startowe nastawienie, że niczego wyjątkowego się nie spodziewałem? 

wtorek, 4 marca 2025

La Double vie de Véronique / Podwójne życie Weroniki (1991) - Krzysztof Kieślowski

 

W kooperacji ze sprawdzonymi współpracownikami, Piesiewiczem i Idziakiem, po wielkim, zaskakującym i przełomowym sukcesie Krótkich filmów, Kieślowski opromieniony i ożywiony nakręcił swój pierwszy film w koprodukcji zagranicznej. Wyszukał i zaangażował młodziutką i pełną subtelnego wdzięku Irene Jacob, otoczył ją troskliwą dojrzałą opieką, a ona uznała go za swojego mentora. Wsparł polskimi mocnymi aktorskimi nazwiskami, z wdzięczności bodaj w epizodzie umieszczając Kalinę Jędrusik i Aleksandra Bardiniego. Z marszu domniemam wykorzystał techniczny niuans w postaci żółto-zielonkowatego filtra i to mam wrażenie przyczyniło się nie tylko do pozbawienia kompletnie obrazu energii, ale myślę że nawet zasadnych opinii, iż Kieślowski zrealizował Weronikę bez koniecznego atrakcyjnego dla szerszej widowni podbicia potencjału pomysłu i co najgorsze bez charyzmy większej. Jak to w sumie u Kieślowskiego intelektualna wrażliwość ponad wszystko, społeczno-polityczne konteksty, psychologiczna emfaza i dylematy natury moralnej oraz kluczowy prymat treści nad formalną stroną dalekiej od atrakcyjności dla powszechnego widza formy. Mnóstwo symbolizmu, detali na które zwróci uwagę garstka widzów, a których znaczenie rozpozna z tej garstki jeszcze garstka mniejsza. Zmienił też przy okazji Kieślowski kompletnie swoje podejście w kwestii oczekiwań, a sam film doprowadził go do depresji, zupełnie inszej niż bywało drzewiej, kiedy przejmowanie przybierało obsesyjnie napędzającą, inną formę, a już z pewnością komercyjny sukces wysiłku nie był dla niego celem samym w sobie. Mam tu na myśli, że nie przykładał uwagi do sukcesu takiegoż, tak samo mocno jak do realizacji własnych wizji ku osobistej satysfakcji przekazania czegoś według własnej hierarchii wartości ważnego. Totalna więc za kulisami zmiana warunków pracy i podświadomie filozofii tworzenia, choć ta druga to wyłącznie na zasadzie stresu wynikającego z pokładanego zaufania i roszczeń co do spieniężenia sukcesu artystycznego, bo determinacji jako takiej to myślę Kieślowskiemu nigdy nie brakowało. Zachodnia widownia przecież go pokochała, a jego poczucie zobowiązania zabijało, na szczęście ostatecznie wszystko co związane z Weroniką skończyło się względnie dobrze. Film jak doczytuję, w świetle teraźniejszości odnosi tak frekwencyjny jak i artystyczny sukces, a Kieślowskiemu przykleja się nie do zdarcia etykietę mistyka i szamana. Nieliczni jedynie krytycy uznali Podwójne życie Weroniki obrazem wydumanym, napakowanym przesadnie metafizyką i przeestetyzowanym - nie czując się krytykiem podzielam prywatnie ich opinie, bo nie po drodze mi w kinie ze snobowaniem i męczy mnie tylko dla autora zrozumiałych puent i przesłań wychwytywanie. Nie lubię najzwyczajniej, gdy zamiast zamykać seans podekscytowaniem lub przejęciem, finalizuję je totalnym przemęczeniem.

niedziela, 2 marca 2025

Memorias de un cuerpo que arde / Wspomnienia płonącego ciała (2024) - Antonella Sudasassi

 

Bardzo wartościowy materiał edukacyjny, złożony ze wspomnień kobiety patrzącej wstecz na własne życie emocjonalno-seksualne, z perspektywy kiedy już prawie nic przed nią teoretycznie, a ogień w doświadczonym płonącym jednak ciele wciąż spory. Zrealizowany w formie pamiętnikowej, dopieszczonej inscenizacjami wizualnymi - bardzo spójnej, bardzo rzeczowo i emocjonalnie szczerze przekonującej. Takiej gdzie ogromna sympatia do bohaterki i autentyczna przyjemność z nią obcowania, podczas tej bogatej w mądrość życiową, gawędziarskiej uczty - dość można by zakładać przed seansem krepującej. Bowiem sfera cielesna w życiu dojrzałym zaakceptowana jako temat zmarginalizowany, a nawet być może (he he) nieistniejący, gdy zmysłowość przywiązywana jedynie do względnej młodości, a starość to już tylko czekanie na ostateczny finał, z jedynie tolerowaną satysfakcją płynącą z obserwowania udanego życia dzieci i wnucząt. Trudna samotność w obliczu starości - w izolacji, samemu ze sobą ale i z żarem, kostarykańskim or hiszpańskim przecież temperamentem, jaki jednak nie pozwala na zgorzknienie totalne i wbrew konwenansom miło spędzone w uniesieniach chwile. Obraz w którym tak dużo ciepła, jak i grubej traumy, przygnębienia, frustracji oraz konstruktywnych wniosków wynikających z pogodzenia się z koszmarami oddziałującej wciąż lub przede wszystkim teraz przeszłości. Kino mocne, bardzo kameralne - pełne bólu, rozgrzebujące rany i rozprawiające się ze społecznymi czy kulturowo-religijnymi skurwysyństwami świata nie tylko samczego, ale samczego przede wszystkim. Wstyd po takim doświadczeniu - chujowo czuć się po nim jednym z mężczyzn.

P.S. Świetnie są te wspomnienia jako materiał edukacyjny, bowiem to mega kobieca wiwisekcja i dla faceta gigantyczne źródło wiedzy o płci zawsze od strony duszy niezrozumiałej. Jestem pod wrażeniem, cieszę się że na Wspomnienia trafiłem.

sobota, 1 marca 2025

Nickel Boys / Miedziaki (2024) - RaMell Ross

 

On kręcony z perspektywy pierwszej osoby, więc poddając się wrażeniu jakoby poniekąd w grze będąc i graczem w rozgrywce się czując, gdy bohaterem czarnoskóry młody mężczyzna imieniem Elwood, ja jego oczami na otaczający go wir nieprzychylnych zdarzeń patrzę. Przez charakter powyższego spojrzenia na pewno w sensie kadrowania inny i nie jest łatwo się do tak do tego wglądu oka kamery przyzwyczaić, a też i narracja w tym sensie nie jest tak na fulla przyjazna wobec widza - łatwa, tym bardziej przyjemna, jeśli też naturalnie wziąć pod uwagę, że to film o przemielaniu osobowości, łamaniu charakterów poprzez znęcanie. Ameryka lat sześćdziesiątych, segregacja rasowa mająca się bardzo dobrze - szeroka czasowa przestrzeń w tej opowieści faktograficznie jak mniemam potwierdzonej. Potężny dramat o cierpieniu w obliczu zrządzenia losu, przypadkowości, życiu w warunkach skrajnie nieprzyjaznych dla tych co pecha mając urodzili się z ciemnym kolorem skóry i wpadli w gówno po uszy. Straszliwie to przerażające, jest w tym mnóstwo napięcia podskórnego i niepokoju, że coś się złego, jeszcze gorszego na finał wydarzy, czego już pewni być możemy kiedy projekcja w około połowie. Percepcja tutaj głęboko skupiona na problematyce, ale też bardzo artystyczna (w ten gęsty emocjonalnie splot wczesne też na zasadzie kolarzu impresyjne archiwalia), przemyślana i przechodząca jednak kilka razy z postaci na postać, aby być może tak lepiej poznać samego bohatera, wyczytać stany ducha z jego mimiki, zachowania zewnętrznego jak i nie dopuścić by narracja była jednak zbyt jednowymiarowa, a może wręcz trącić z czasem znużeniem. Jeden z najbardziej przerażających filmów o przemocy bez tej przemocy dosłownego w sumie pokazywania, ale zarówno obraz wielowymiarowy, bowiem jest w nim także piękna przyjaźń i optymistyczny przekaz o miłości, wszystkich wartościach którymi świat przesiąknięty nienawiścią gardzi, a bez których przetrwanie i uniknięcie przekształcenia się w rozsierdzoną bestię, uzależnionego od ucieczek w alkohol upiora lub pusty, obojętny wór traum byłoby niemożliwe. Nie wiem, może to też romantyczny film o potwornym koszmarze? Na pewno nietypowa i niezwykła klaustrofobiczna impresja o demonach przeszłości, kojarzona przez noszących chyba zbyt wysoko głowę posiadaczy intelektualnych oprawek, nazbyt banalnie z manifestem społeczno-politycznym.

P.S. Pamiętam Uśpionych Levinsona, ale oni przy Nickel Boys wypadają jakoś bardzo standardowo.

Drukuj