Moja ocena Sabbath Bloody Sabbath jest jednoznaczna i nie podlega tutaj
dyskusji. :) Krążek zrodzony, jeśli posiadana wiedza mnie nie zwodzi w bólach, w sytuacji sporych
napięć pomiędzy muzykami to numer jeden w dyskografii
Sabbsów z ery Ozzy'ego. Nie tylko przez wzgląd na samą muzykę, ale także na oprawę graficzną,
która idealnie odnalazła się w korelacji z numerami. Charakterystyczna
sugestywna koperta i równie interesująca zawartość dźwiękowa. Z prostych
środków aranżacyjny majstersztyk powstał! Jest na piątym longu legendy do bólu
klasycznie, ale i sporo smaczków w fakturach kompozycji poukrywanych. Pomysłów
świeżych jak i tych po raz wtóry eksploatowanych, lecz i one wielokrotnie już
wykorzystane o charakterystycznym stylu grupy decydujące w intrygujący sposób
podano. Bez silenia się na zakrojone na szeroką skale eksperymentowanie, tylko
naturalne, konsekwentne ubogacanie struktur wypływające z muzycznego rozwoju i
poszerzania horyzontów. Bez prężenia muskułów, tylko z finezją udowadnianie
własnej siły, inteligentnie i błyskotliwie miast topornie, bez wyobraźni. Z
precyzją ale i odpowiednim animuszem, doświadczeniem i nadal werwą – ze sporą inwencją wplecioną w charakterystyczny riff Iommiego, bulgot basu "Geezera" Butlera,
swingujący rytm Warda i antyśpiew Osbourne’a. Niczym na solidnym rdzeniu misternie utkany splot, bo Sabbath Bloody Sabbath to mocno osadzony
trzon z riffu, bluesowe inklinacje i elektroniczne zdobienia, to zakończona
sukcesem próba odświeżenia formuły przy użyciu prostych środków z dużą swobodą
i klasą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz