Cóż to było? Takie pytanie sobie zadałem gdy pierwszy raz tą zadymę zobaczyłem. Groteskowy dramat,
może surowa czarna komedia z elementami musicalu, czy coś w rodzaju surrealistycznego kabaretu? Mocno stylizowana próba wzbudzenia sympatii dla świra, ekstremalnie brutalnego
czuba kierującego się twardymi zasadami. Zastosowany pomysł wizualno-muzyczny zdecydowanie
udany, choć sugestywny, przesiąknięty przemocą i brutalnością obraz napędzany przede wszystkim nowoczesnymi dźwiękami posunięty
chwilami do granic dobrego smaku. On finalnie z dobrym skutkiem barwnie i celnie oddający charakter Michaela Petersona aka Charliego fuckin' Bronsona. Nadpobudliwego zezwierzęconego
showmana z inklinacjami do siermiężnego obudowywania swych działań naciąganą
filozofią. I tutaj jasno wyrażę ogromne uznanie dla warsztatu aktorskiego Toma
Hardy'ego, który oto osiągnął poziom wyborny, wykorzystując w pełni potencjał
granej postaci by z impetem wbić się do czołówki współczesnych aktorów i
pozostawać tam z powodzeniem do dzisiaj. Hardy pnie się w górę, czego nie mogę
niestety napisać o Refnie - zagubionym ostatnio lub zwyczajnie odlatującym
zbytnio w poczuciu wyjątkowości. Bronson i Drive to szczyt z którego zszedł do
poziomu przynajmniej dla mnie niestrawnego Only God Forgives. I wyrażę tutaj nadzieję, że nadchodzący Neon Demon pozwoli mi znów
z ekscytacją pisać o jego twórczości.
P.S. Jeszcze jedno dodam by tym
którzy po powyższym opisie nie mają jeszcze odpowiednio precyzyjnego rozeznania
z czym podczas seansu będą mieć do czynienia. :) Bronson to rodzaj hybrydy,
której elementami klasyki w rodzaju Mechanicznej pomarańczy, Trainspotting, 12 małp czy Lotu nad kukułczym gniazdem z
obowiązkowym rzecz jasna wpływem stylu Quentina Tarantino. Takie właśnie skojarzenia, gdybym miał wprost czym jest Bronson tłumaczyć, na myśl mi przychodzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz