środa, 27 lipca 2016

Bronson (2008) - Nicolas Winding Refn




Cóż to było? Takie pytanie sobie zadałem gdy pierwszy raz tą zadymę zobaczyłem. Groteskowy dramat, może surowa czarna komedia z elementami musicalu, czy coś w rodzaju surrealistycznego kabaretu? Mocno stylizowana próba wzbudzenia sympatii dla świra, ekstremalnie brutalnego czuba kierującego się twardymi zasadami. Zastosowany pomysł wizualno-muzyczny zdecydowanie udany, choć sugestywny, przesiąknięty przemocą i brutalnością obraz napędzany przede wszystkim nowoczesnymi dźwiękami posunięty chwilami do granic dobrego smaku. On finalnie z dobrym skutkiem barwnie i celnie oddający charakter Michaela Petersona aka Charliego fuckin' Bronsona. Nadpobudliwego zezwierzęconego showmana z inklinacjami do siermiężnego obudowywania swych działań naciąganą filozofią. I tutaj jasno wyrażę ogromne uznanie dla warsztatu aktorskiego Toma Hardy'ego, który oto osiągnął poziom wyborny, wykorzystując w pełni potencjał granej postaci by z impetem wbić się do czołówki współczesnych aktorów i pozostawać tam z powodzeniem do dzisiaj. Hardy pnie się w górę, czego nie mogę niestety napisać o Refnie - zagubionym ostatnio lub zwyczajnie odlatującym zbytnio w poczuciu wyjątkowości. Bronson i Drive to szczyt z którego zszedł do poziomu przynajmniej dla mnie niestrawnego Only God Forgives. I wyrażę tutaj nadzieję, że nadchodzący Neon Demon pozwoli mi znów z ekscytacją pisać o jego twórczości.

P.S. Jeszcze jedno dodam by tym którzy po powyższym opisie nie mają jeszcze odpowiednio precyzyjnego rozeznania z czym podczas seansu będą mieć do czynienia. :) Bronson to rodzaj hybrydy, której elementami klasyki w rodzaju Mechanicznej pomarańczy, Trainspotting, 12 małp czy Lotu nad kukułczym gniazdem z obowiązkowym rzecz jasna wpływem stylu Quentina Tarantino. Takie właśnie skojarzenia, gdybym miał wprost czym jest Bronson tłumaczyć, na myśl mi przychodzą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj