Znajomość twórczości Terrence'a Malicka u mnie mizerna, sam kontakt z tym co akurat zobaczyć mi się udało przeżyciem bardzo specyficznym. To nie są konwencjonalne filmy, to bardziej wydumane symfonie wzbogacone obrazem. Majstersztyki pod względem wizualnym, z oryginalną formą zdjęć kręconych "pływającą" kamerą i bogactwem ujęć dopieszczonych poetycką manierą. Tak to od strony estetycznej przepiękne i w nastrój uniesienia wprowadzające, jednak próby umieszczenia w tej wysublimowanej formule artystycznych obrazów przenikliwego przesłania nieudane. Mierzi bałagan oparty o hasłowe przekazywanie częstokroć banalnych przemyśleń, szumnych sentencji w atmosferze wyreżyserowanego kaznodziejskiego pustosłowia. Irytuje męcząca narracja spychająca dialogi na plan dalszy, kreując w powstałej przestrzeni coś na kształt niestrawnej gawędy w hiperintelektualnej tonacji. Nie wiem, pewności gdzieś mi nadal brak, czy to zwykły napuszony bełkot, czy erudycyjny klejnot? Jednego jestem pewny - mocno nużące to doświadczenie, a Malick jawi się jako nad wyraz skuteczny "wampir energetyczny". Reżyser wysysający ze mnie entuzjazm, który robi filmy z pasją na własnych zasadach, tylko ja za cholerę nie mam pewności o czym. Taki jest Knight of Cups i jeśli liczyliście, że gruntownie go tutaj zanalizuje, musicie obejść się smakiem lub osobiście rozplątać to kłębowisko użytych przez Malicka w wielu kontekstach słów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz