Volbeat powraca i fanom chwytliwego
metalizowanego "elvis" rocka sprzedaje kolejną porcję zajebistych
hiciorów z ograniczonym niestety terminem przydatności do spożycia. A może problem tkwi
we mnie, że te numery równie szybko się wkręcają w moją głowę, jak zaczyna od
nich wiać po prostu nudą i ich moc wietrzeje. Trafiony ponad dekadę temu tą
wtedy oryginalną koncepcją połączenia świetnie stylizowanego wokalu manierą
legendarnych piosenkarzy klasycznie rock'n'rollowych z przebojowym i naturalnie
energetycznym pop rockiem o inklinacjach boogie, country czy southern, przez
dwie, może trzy kolejne płyty z wypiekami na twarzy słuchałem popisów ekipy Michaela Poulsena zarażając kogo się dało dobrą nowiną. Niestety produkt którym się wówczas
jarałem szybko stracił smak i atrakcyjność, i nie potrafię już na dłuższą metę
radować się kolejnymi niemal identycznymi krążkami. Fakt, kiedy nowa płyta na
świat przychodzi przez kilka tygodni siedzi w głowie i z radochą potupuje sobie
przy niej nóżką, główką pokiwam i nucę jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniej
nuty, ale tylko w ograniczonym przedziale czasu. Posłucham intensywnie, przede
wszystkim w podróży, a potem porzucam i nie wracam przez długie miesiące.
Gdzieś ta formuła w moim przekonaniu się wyeksploatowała lub ona bliźniacza
popowej masie wbijanej na każdym kroku przez stacje radiowe. Sezon popularności
i do kosza, a w zanadrzu kolejny super/mega hit na następne pięć dochodowych
minut? Jeżeli ta teza trafiona to nie wróżę żadnych szans na przełom w
długotrwałej jakości produktu made in Volbeat. Pytanie tylko czy wyłącznie ja
mam ten problem z chwytliwym heavy rockiem, który w odpowiednich dawkach nie
jest przecież taki zły. Napiszę więcej - na krótką metę w imprezowych
okolicznościach jest przecież zajebisty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz