Ponad dwadzieścia pięć lat z życia
Beksińskich, w poniekąd telegraficznym skrócie, gdyż materiał wideo, foniczny i
wreszcie dokumentacja dziennikarska przebogata, a ich dostatek w pełni żadną metodą
nie mógłby się w dwóch godzinach projekcji odnaleźć. Opowieści kameralnej,
ograniczonej do czterech ścian dwóch mieszkań, studia radiowego i okolic jednej
z sypialnych dzielnic Warszawy. Wybornie zrealizowanej od strony wizualnej, zdjęć kunsztownych, scen ciekawie stylizowanych na nagrywane kamerą VHS, detalicznej scenografii autentycznie odtwarzającej klimat miejsca i czasu, surowego peerelowskiego blokowiska, wnętrz realistycznych wypełnionych charakterystycznymi
meblościankami z epoki i licznymi przedmiotami związanymi z pasjami ich
mieszkańców. Historii upadku rodziny, a precyzyjniej pisząc stopniowego jej
wygaszania za sprawą systematycznego odchodzenia poszczególnych jej członków. Bo
Ostatnia rodzina, mimo że oczywiście skupiona przede wszystkim na dwóch
istotnych postaciach ogólnie rozumianej polskiej współczesnej kultury i sztuki, jest jednak dramatem rodziny jako wspólnoty osób powiązanych pokrewieństwem,
relacjami społecznymi i zależnościami psychologicznymi. Parafrazując zdanie seniora rodu, które to sugestywnie oddaje specyfikę więzi pomiędzy członkami rodziny Beksińskich, także w wymiarze uniwersalnym, nikt i nic nie gwarantuje, że życie rodzinne jest samą atrakcją - nigdzie bezpośrednio nie wynika, że rodzina to jest coś innego niż grono ludzi, którzy tak jak się lubią, tak się nie znoszą. Nie będę silił się w tym miejscu na ich skomplikowane analizowanie, gdyż z
pewnością wielu jeszcze takie wyzwanie podejmie, a sporo śmiałków już je z przenikliwą erudycją z sukcesem zrealizowało. Napiszę tylko, że dostrzegłem w tej historii swoistą dominację
oksymoronów, bo ona traktuje w zasadzie jednocześnie o zupełnie zwyczajnej
rodzinie i ludziach w których zachowaniach i działaniach niemal każdy może
zauważyć cząstkę siebie i swoich doświadczeń rodzinnych, z drugiej natomiast
maksymalnie wyjątkowe, bo trudno rodziny intelektualistów pochłoniętej sztuką dyskursu, żyjącej w dziwacznej hipnozie, nie traktować na robotniczym osiedlu jako sytuacji pospolitej. To w wymiarze
zewnętrznym, zaś w wymiarze wewnętrznym, ekstrawertyzm bohaterów współistnieje, może nie w symbiozie, lecz z pewnością w szorstkiej przyjaźni z ich
introwertycznym, nadwrażliwym na stymulacje ego. Akcenty liczne i ich
rozłożenie w miarę równomierne, uzależnione od natężenia i intensywności wpływu
postaci na funkcjonowanie mikro wspólnoty. Stąd zapewne centralną rolę pełni
Tomek Beksiński z racji bycia element rozstrajającym w miarę płynnie działający
mechanizm. Bo jak inaczej patrzeć na idealnie harmonijny w sensie małżeństwa
związek Zofii i Zdzisława, w którym homeostaza zaburzana wyłącznie przez "wirusa" w osobie syna. Wroga którego sami sobie stworzyli popełniając
liczne błędy wychowawcze, przez co unieszczęśliwiając siebie i samego Tomka.
Żeby nie zrzucać jednak winy wyłącznie na rodziców i zachować w miarę możliwości odpowiednie proporcje i elementarną uczciwość, los też nie był dla
nich łaskawy. Tomek w sprzyjających okolicznościach mógłby być człowiekiem jednocześnie wartościowym i spełnionym, gdyby frustracja i skrajne przewrażliwienie nie zdominowały jego osobowości, a prawdziwa miłość w końcu odszukała.
Niefart i niedostosowanie, brak hartu ducha go zgubił nie pozwalając odnaleźć
prawdziwej miłości w osobie kobiety skonstruowanej na podobieństwo matki.
Partnerki wyrozumiałej otaczającej tego jedynego mężczyznę bezwarunkowym
uczuciem, zdolnej żyć tym, czym on się ekscytuje, pozwalając mu pełnić rolę duchowego inspiratora, a samemu pozostawać doskonałym regulatorem rodzinnej atmosfery. Niestety nie było dane
młodemu Beksińskiemu jej odnalezienie, przez co permanentnie zakłócał równowagę między rodzicami, a przede wszystkim odciągał ich uwagę i energię skupiał na skazanej na klęskę walce z prześladującymi go demonami. I aby ta refleksja była chociaż w dostatecznym wyczerpująca, dodam jeszcze, że Andrzej Seweryn stworzył
kreację mistrzowską, Aleksandra Konieczna wyraziście wypełniła tło jakie
naturalnie zajmowała Zofia Beksińska, a Dawid Ogrodnik nieco przerysowując
postać Tomasza, grając ze zbyt uwypukloną afektacją i irytującą odrobinę manierą, mimo wszystko poziom utrzymał i do skrajnie groteskowego ośmieszenia swojego bohatera nie doprowadził (mimo, że kilka fragmentów osłupienie mi zafundowało). Finalnie ta konkretna interpretacja archiwaliów, przefiltrowana przez młodego scenarzystę masa dokumentacji nie jest może w wymiarze
faktograficznym idealna (tutaj sporo głosów krytyki) jednak broni się przede wszystkim,
jako zwarta podstawa solidnej biografii. Bo akurat debiutant w fabule w osobie Jana P. Matuszyńskiego, wykazał się sporym talentem, sprawnym przygotowaniem warsztatowym i dokumentalnym doświadczeniem, jak i dobrym wyczuciem
materii, wreszcie przede wszystkim ogromną dojrzałą wrażliwością. Lecz przy całym szacunku, docenieniu wyraźnych walorów, całość jest kolejnym
przykładem, w którym młodzi twórcy polskiego kina mając ogromny potencjał, robią
filmy po prostu zbyt zachowawcze - może nie asekuranckie, ale zwyczajnie
książkowe, a największą częścią ich sukcesu są ikony aktorskie, praca speców od
scenografii, zdjęć, muzyki i rzecz jasna nośny temat, niż ich charyzma na planie. Chociaż ostatnia rodzina
to bezdyskusyjnie ciekawe i wartościowe kino, to jednak bliżej mu realizmowi ubiegłorocznym Bogów, niż poetyckości Papuszy. Nie wiem, może jako jeden z nielicznych
oczekiwałem przeniesienia balastu w stronę czystego emocjonalnego artyzmu, kosztem chronologicznego odtworzenia wydarzeń?
P.S. To tylko ułamek przemyśleń
zainspirowanych seansem oraz lekturą książek Grzebałkowskiej i Weissa. Refleksji
multum, tych które z pewnością odbiją się na mym osobistym postrzeganiu roli
wychowania i istocie relacji wewnątrzrodzinnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz