Nie będzie w pożegnalnym tonie, bo żałoby być nie musi kiedy na razie tylko zawieszenie działalności ekipa z New Jersey deklaruje. Poczekam ze łzami do chwili gdy rozpad kategoryczny nastąpi, a on zakładam mało prawdopodobny dopóty będą kapitalnymi pomysłami nadal tryskać. Zresztą jako młody stażem fan mam przecież jeszcze sporo materiału do odkrycia i czas pauzy w oficjalnym funkcjonowaniu z pewnością na jego zgłębianie spożytkuję. Teraz w centrum zainteresowania rzecz jasna nowy materiał i jak to z ich produkcjami bywa, trzeba było długo z Dissociation się osłuchiwać, by rzetelnymi wnioskami się podzielić. Nie będę też kitu wciskał, że one wyłącznie mojego autorstwa, bo jako stosunkowo świeży miłośnik ich dźwiękowych szaleństw podczas kontaktu z Dissociation także fachowym eksperckim spojrzeniem się podpierałem. Hola, hola nie myślcie, iż będzie to plagiat, bo to wyłącznie tylko pokorne przyznanie się do ograniczonej jeszcze wiedzy i alergii jaką wzbudzają we mnie te wszystkie około core'owe nazwy, mające w teorii pomóc w przybliżeniu czy określeniu muzyki, a w praktyce zaszufladkowanie czegoś co wszelkim etykietom już dawno się wymknęło. Naczytałem się obficie akapitów, które jednocześnie chwaliły eklektyzm i ogromną wyobraźnię, która poza schematy ich twórczość wypycha i na siłę próbowały terminologią teoretyczną sprowadzić muzykę do poziomu matematyki korzystającej z przepracowanych już wzorów. Tyle, że jeśli już z królową nauk kojarzyć Dissocation, to jest to ten jej dział, który nie odtwarza tylko odkrywa - na fundamencie zdobytych już doświadczeń, ale ze wzrokiem permanentnie wpatrzonym w ciągły rozwój. Nastąpiło na nowym krążku w moim przekonaniu poniekąd istotne przemeblowanie i duch specyficzny zarazem skutecznie zachowany, bowiem przemieszały się nieco proporcje, a może bardziej kontrasty przestały dominować pomiędzy poszczególnymi numerami, a płynnie przeszły w zakres konkretnych pojedynczych utworów. Album jest niezwykle spójny i równy, a żadna kompozycja nie wychyla się znacząco poza szeroką oczywiście skalę. Dobra, Fugue to rzecz inna i zamykający tytułowy numer odbiega, ale poza nimi reszta w bliźniaczym wymiarze funkcjonuje. Co nieobojętne brak na Dissociation autentycznego hiciora, kompozycji która mogłaby stać się przebojem na miarę Milk Lizard czy Black Bubblegum, ale to po pierwsze żadna wada kiedy całość oscyluje wokół poziomu dzieła, po drugie na dwóch ostatnich płytach także takich wyraźnie nośnych liderów nie było. Ona ma multum innych zalet, bo jest kompletna i zrównoważona, nafaszerowana wokalną ekwilibrystyką i wirtuozerską swobodą instrumentalną. Bogata w nietypowe aranże, pełną wyobraźni formę z dziką agresją, z charakterystycznie chwytliwą melodyką, odrobiną patosu i znaczącą rolą elektroniki w towarzystwie frywolnych wariacji. Zresztą który z krążków tych walorów nie posiadał - tym sposobem jak mniemam (to do mnie właśnie dociera) wytrąciłem sobie argument o istotnym przemeblowaniu. :) To zawsze przecież była huśtawka nastrojów, totalny rollercoaster i karuzela w jednym, kalejdoskop i gabinet krzywych luster, a w tym całych pozornie chaotycznym szaleństwie metoda. Od lat udoskonalana, własna, autorska, skuteczna jak diabli i cholernie intrygująca. Gigantyczne wyzwanie, a w finale jeśli człowiek uparty ogromna satysfakcja, że się do sedna tych dźwięków dotarło - nadal chyba jednak tylko w ograniczonym stopniu.
Świetny album. Katuję na równi Testamentem, Meshuggah i Blindead:) Za niedługo też coś skrobnę o Dillingerach:)
OdpowiedzUsuńJutro wrzucę opinię w temacie Testamentu i niestety nie będzie tak cholernie entuzjastyczna jak się o płycie pisze w necie, choć to na pewno bardzo dobry krążek. Właśnie słucham Blindead i pierwszy kontakt jest umiarkowanie euforyczny, może przez głos nowego frontmana. Dillinger kapitalny - żadne zaskoczenie. :)
Usuń