Chame Max otwiera bardzo obiecującym intro i nie spuszcza z tonu przez te krótkie trzydzieści z małym okładem minut jej trwania, bowiem konstrukcja najnowszej płyty Sopulfly jest mega skompresowana - co poniekąd przypada mi do gustu i poniekąd spełnia moje oczekiwania. Poniekąd niestety, gdyż wszystko co kiedyś najlepsze w dyskografii projektu starszego Cavalery, to były krążki wielowymiarowe, gdzie spotykała się surowizna z odlotami kompletnie jedynie teoretycznie niespójnymi z brutalnym uderzeniem. Chama zasuwa od startu do mety na agresji i nie jest to jedynie agresja prymitywna, bo dzieje się tutaj naprawdę dużo i szczególnie ciosy startowe ciekawie są wyprowadzane i nie brakuje w ich zwartych strukturach finezji. Podejrzewam (żadna odkrywczość), iż efekt finalny osiągnięty jest wypadkową tak bieżących fascynacji Maxa, których pochodzenie czuć najbardziej intensywnie w projekcie Go Ahead And Die oraz ciągotek wciąż (cieszę się) ku urozmaicaniu o wpływy z zupełnie innej bajki rytmicznej. Chama pomimo że jest bezpośrednia, więc przyrządzona na ostro, to wzbogacana o naprawdę fajne pomysły - przyprawy dosmaczające struktury poszczególnych numerów. Problem jednak w tym, że jako pełnowymiarowy album jest jakby niedokończona - rozczarowująca pod względem czasu trwania. Być może nie ma tego złego co by na dobre Chamie nie wyszło, gdyż bywało w niedawnej przeszłości, iż pośród znakomitych kompozycji na płytę głównodowodzący wciskał najzwyczajniej marne wypełniacze i czas się zgadzał, lecz odczucia satysfakcjonujące już nie bardzo. Może najlepszym kompromisowym wyjściem byłoby, gdyby Max się tak w kwestii systematyczności wydawania materiałów nie spieszył i dał sobie tyle przestrzeni aby wszystko zaskoczyło i zagrało jak należy? Chyba że kłopot tkwi w prozaicznych wyborach obsadowych Pana Kierownika i ograniczenia towarzystwa raczej do sprawnych, ale jednak tylko wyrobników, miast poszukać bądź zatrzymać wokół siebie ludzi z szerokimi inspiracyjnymi sugestiami. Kierownik jest świetnym kompozytorem, ale może za bardzo się na różnych frontach już wypśtykał i potrzebuje wsparcia. Tak czy inaczej Chama ma sporo momentów (kilka najlepszych od lat numerów) i coś w niej interesującego POMIMO żyje.
czwartek, 30 października 2025
środa, 29 października 2025
Spiritual Cramp - RUDE (2025)
Lubię tych zadziornie wyluzowanych typków i ich archaicznie najtisowe podejście do tematu, przez co lubić też się staram ich punkrockową nutkę o korzeniach właśnie w sentymentalnych latach dziewięćdziesiątych. Kto pamięta te zamierzchłe czasy i ekipy spod znaku The Offspring czy Green Day oraz kilka innych logotypów bliższych popowej stylistyce niż punk rockowego "gitarzenia", ten bez znajomości muzyki Kalifornijczyków wyobrazi sobie co i jak mogą grać. Sprawdzą zainteresowani, zleją zdegustowani, a ja w ramach szybkich przemyśleń (nie ma nad czym głęboko dywagować), napiszę, iż RUDE niczym zasadniczo i wprost od debiutanckiego krążka się nie różni. To po prostu zbiór skocznych, podbitych fajnie basowym filingiem i zaśpiewanych z charyzmą (wokalista jest bardzo jakiś i sympatię swoją smarkatą łobuzerską prezencją wzbudza) piosenek, które do niczego wyższego prócz dobrej zabawy na scenie i pod sceną na ich gigach nie aspirują. Są tylko i nic poza tym po to by wyrzucić z siebie czystą energię i antyestablishmentowe poglądy. Skrytykować biało-kołnierzykowe cwaniactwo i dać upust złości, która tak naprawdę nie posiada cech negatywnych, a napędza bardziej niż w kierunku frustracji, ku artystycznej kreatywności i dystansowi wobec nakręconemu na pieniądz niewolnictwu. Chłopaki grają myślę tak dosłownie jak myślą o życiu i jak na co dzień funkcjonują. Mają ochronną powłokę z poczucia humoru oraz inteligentne, błyskotliwe zmysły, lecz pozbawieni są pretensjonalnych mega-ambicji intelektualnych. Zdrowe podejście i fajna, nie odkrywcza, za to zagrana z biglem nuta, jaka mnie nie boli, mimo że często się niegdyś zdarzało, iż zbytnia banalność buntownicza w dźwiękach około punk rockowych mnie odrzucała. Polecam szczególnie na przełamania tym co wciąż tak mają jak ja miewałem niegdyś. ;)
P.S. Gdyby się przysłuchać bez konieczności wytężania uszu, to prócz jajcarskiego punk rocka sporo tutaj lajtowych odprysków tak reggae oraz ska, czy ogólnie rockowej sceny brytyjskiej z lat siedemdziesiątych na równi z zachodniego wybrzeża surfing rocka wpływami - moi kochani. :)
wtorek, 28 października 2025
Testament - Para Bellum (2025)
Kolejny, pośród współcześnie mocnych, lecz bez znamion geniuszu albumów Testament, rozpoczyna się z przytupem, nie tylko brzmiąc jak mocarny death/thrash, ale sięgając mam odczucie po wręcz bliższe mainstreamu niż piwnicy black metalowe inspiracje (momentami maszynowa, sterylna perkusja, skrzekliwe wokalizy i epickie zacięcie), więc na starcie jestem z jednej strony bardzo zainteresowany, bo lubię kiedy potrafią klasycy pierdyknąć i skojarzyć się z fenomenalnym wciąż The Gathering. Dwie otwierające kompozycje mają w sumie wszystko czego bym oczekiwał od wciąż żywej legendy, a i trójka bardziej w klimacie skolnickowego riffu (kto zna ten rozumie o czym piszę) - ona też po swojemu trzyma poziom bliski ekscytacji. Tylko że po wymienionych ciosach wbija balladzisko i ono zmienia kompletnie stylistyczną wyrazistość Para Bellum - przenosząc ciężar z uzbrojonego w pazur riffu, na banalnie sentymentalne plumkanie w klimacie najbardziej nieznośnych wzorców "kołysanek", jakie w jankeskim thrashu, a też przecież w historii samych zainteresowanych często i gęsto, mało to na pewno nie było. Meant to Be jest takim właśnie numerem, który łatwo wpada w ucho i bardziej niż zirytować kompletnie niezaznajomionego z metalowym hałasem, o grymas bólu przyprawi każdego zahartowanego w bojach odsłuchowych fanatyka brzmień bardziej brutalnych. Takie to epickie pitu pitu, ze sznytem który przypadnie do gustu oldschoolowego maniaka heavy metalu, ale żeby mogło kupić przychylność pełnokrwistego thrashera, to mowy myślę nie ma. Tym bardziej kompletnie nie spina się z całą resztą zawartość Para Bellum, gdyż tu się prócz tych kilku minut zupełnie innej bajeczki, łupie na całkiem przyzwoitym wKu-Rwie, jaki wiąże agresje surowego thrashu z (uwaga uwaga) wycieczkami w kierunku (słyszę będąc szczerym i zmartwionym przykłady) kopiowania części zagrywek niemal z symfo-mechanicznego stylu Dimmu Borgir (dzisiaj i jeszcze trochę kiedyś w ich działalności). To że nadęta balladka wysysa prawie z samego początku całą energię z krążka, to jedno, bo gdy on się po niej znowu nieźle na nowo rozkręca, to wówczas pojawia się wesolutki niemalże glaml w postaci Nature of the Beast i na ten moment już tracę kompletnie nadzieję, iż Testament nagrał coś więcej niż tylko następną płytę z kawałkami niekoniecznie ekscytująco skomplilowanymi pod względem stylistycznych kombinacji. Do końca nie usłyszałem już w sumie niczego naprawdę rozbrajającego, ale rozczarowania totalnego nie zaznałem i uważam czternasty bodaj album ekipy z Bay Area za dowód, iż bez względu na charakter raczej dzisiaj już skamieliny, nie przestają udowadniać jak bardzo cieszy ich samo granie i komponowanie. Szkopuł w tym, że żadna z wielu ostatnich prób urozmaicania nie wspięła się powyżej najzwyczajniej kompilowania i Para Bellum absolutnie nie zaprzecza tejże tezie, za co poniekąd największą winę zrzucam na Skolnicka, gdyż to jego powrót na łono macierzy upierdzielił Testament potężne klejnoty.
poniedziałek, 27 października 2025
Eddington - Ari Aster
Eddington Eddington, tutaj zdania są mocno podzielone, a i krytyka lubująca się w promowaniu prymatu bełkotliwej psychologicznej ambicji nad dobrą zabawą, (rozrywką przede wszystkim, a w drugiej kolejności wyższej wartości intelektualnej), podnosi głosy, iż z Astera zrobiono nader wysoko trzymającą głowę młodą nadzieję, a on pod wpływem sugestii o własnej wybitności, mocno się w niezrozumiałej dla masowego widza, a może pozbawionej rdzenia, czy rozmytej twórczości właśnie zafiksował. Chyba już podobną opinię tej przebijającej się właśnie obecnie sugerowałem na wysokości Midsommar i jeszcze wyraźniej Beau Is Afraid, a teraz ponownie idąc raczej pod prąd zauważę (max max subiektywnie), iż Eddington mnie wkręcił dla odmiany i okazuje się w moim przekonaniu najbardziej zrozumiałym, znaczy przejrzystym obrazem pośród powyżej wymienionych. W tym przypadku przypisana do stylu Astera szarża aż tak nie boli, a nawet w tym satyrycznym ujęciu i o cechach gry aktorskiej Phoenixa bardzo mi leży. Fakt oczywiście podkreślę, że gdyby nie charyzmatyczne, specyficzne, a najbardziej przyciągające uwagę ku wrażeniu zabawnemu aktorstwo, to być może całość nie zostałaby mi tak w głowie, ale i to co za sprawą Eddington chce mi reżyser powiedzieć, nie jest tak silnie powyginane analitycznie, że jasny wydaje się przekaz o kierunku w którym zmierza współczesna Ameryka, a być może często nieodporna na jej oddziaływanie reszta globu. Covidowe realia i echa prawicowego oszołomstwa, w politycznie naturalnie puszczającym oko do w zachodni sposób postrzeganych lewicowych przekonań quasi manifeście politycznym, istotnie satyrycznym - ironicznym, a może pod powierzchnią ironii tak naprawdę poprawnie politycznie napuszenie przewrażliwionym. W tytułowym miasteczku i postawach bohaterów, jak w soczewce kumulujące się wszystkie obecne społeczno-polityczne procesy myślowe i praktyczne ich reperkusje, a Aster zbiera je i oczywiście odrobinę interpretacyjnie nimi manipulując, dając do wchłonięcia widzowi pozorny chyba tylko chaos, w którym zwarcie pomiędzy teoriami spiskowymi i zdrowym rozsądkiem, jak i między nieco lekceważącym możliwe niebezpieczne skutki dystansem i troską zahaczającą o psychiczną obsesję - wszystko w postaciach na pierwszy rzut jednowymiarowych i łatwych w ocenie, w głębszym kontakcie wielowymiarowo zeschizowanych i trudnych jednak do jednoznacznego osądzenia. Podsumowując - ja bardziej na tak niż w ostatnich dwóch ekspresjach Astera, ale może jednak się odrobinę waham czy to nie dzięki doskonałemu graniu aktorskimi pauzami, mimiką i ruchem wspólnie współegzystującymi, a nie dlatego że to analityczna perełka, bo tutaj nie spotyka się jednak geniusz interpretatorski z analityczną i filozoficzną błyskotliwością. Porządne, bardzo mięsiste kino, estetycznie jak to u Astera wyjałowione z większych emocji, o kierunku bardziej wstrzemięźliwym w sensie nie puszczonego w samopas obłędu. Fajnie, ale poza tym nic więcej.
sobota, 25 października 2025
One Battle After Another / Jednak bitwa po drugiej (2025) - Paul Thomas Anderson
Co ja będę tu kręcił! Podeprę się zdaniem z jakim się zgadzam! Kapitalna uczta filmowa! Bez trzymanki jazda! Warsztatowo spójna, aktorsko na najwyższych obrotach, reżysersko ciekawie wizjonerska. Brawa wielkie dla pana Andersona za znakomity misz-masz gatunkowy i za celująco dobraną obsadę. Trójka wielkich aktorów na ekranie, oślepia talentem, ciesząc czujne oko kinomana. Leo DiCaprio pobudzony, z młodzieńczym błyskiem w oku, emocjonalny, będący Bobem, a nie odgrywający Boba, charakterystycznie przygarbiony, poruszający się niezdarnie jak dorastający nastolatek (a przecież to nie jest już Arnie Grape), w ciągłym transie, z nieodłącznym koczkiem i uroczą podomką a'la szlafroczkiem, robi tak dobrą robotę, że można i śmiechnąć i uronić łezkę. W paaastiszu świadomym, a potrafiącym bardziej wzruszyć niż niejeden z założenia dramat przeARCYpoważny. Sean Penn w zenicie, czyli świetnie odegrany kawał niezjadliwego mięcha, służbista, z zaciętym grymasem i charakterystycznym symulującym pewność, a jednak zmęczonym chodem (na podwyższonych butach), słabowity jednak wobec wdzięków czarnoskórej rewolucjonistki - postać groteskowa i na serio straszna w swej wymownej wyrazistości. Benicio del Toro dla kontrastu osobowość spokojna, opanowana, „fala oceanu” niezwykle ciepła i sympatyczna. Dojrzały, doświadczony i zaradny w każdej sytuacji. Takiego przyjaciela i kompana do walki chciałby zapewne każdy. Panowie ekstraklasa, ale Panie też bomba, z naciskiem na najmłodszą, pełną zahartowanego przekornego wdzięku najmłodszą z nich. Wszystko tutaj bez dyskusji gra, wszystko hula jak należy. Dźwiękowo, wizualnie, duchowo. Nietuzinkowy spektakl, gwarantujący świeżość, dobrą zabawę i wzrusz. Dynamika plus muzyka i brylantowe aktorstwo pod przywództwem mistrza Andersona, inspirującego ekipę i nakręcającego aktorów do wyjątkowych roli. Zabawa przednia na poziomie stałej ekscytacji. Najprawdziwsza prawda, iż "najkrótszy film trwający prawie trzy godziny”. A niech mnie! Pierwsza trójka filmów tego KOZAKA!
piątek, 24 października 2025
Chopin, Chopin! (2025) - Michał Kwieciński
W porządku, tak bardzo bardzo okej wyszło. Powiedziałbym że starannie trzymając się krytykowanej depresyjnej konwencji założonej - spójnej w niespójności postaw bohatera. Dlatego dla odmiany zamierzam chwalić realizację i interpretację świetnie scentralizowanej wokół Fryca historii jego dobrej miny do złej gry, czyli etapu schyłkowego dość krótkiego życia pośród merkantylnie wykorzystywanego snobistycznego uwielbienia możnych i magnetycznego oddziaływania wrażliwej, utalentowanej postaci na płeć piękną. Czerpania z obu zysków, spożytkowania sławy i uniesieniami fizycznymi z damami się napawaniem. Niestety wszystko co budujące, w obliczu ukrywanej skrycie depresji, jaka wiąże się ze świadomością końca - życia finalizowania w męczarni gruźliczej. Dramat człowieka który odchodzi gdy mógłby w pełni jeszcze żyć obficie, przez co jeszcze trudniejszy do pogodzenia wyrok losu, bowiem on czuje co traci, a traci w panice niemal wszystko. Geniusz przewrażliwiony, pracoholik i egocentryk, skrywający za maską śmieszkowania lęk powodujący skrajne jego miotania. W szalonym tempie przyspieszonego bycia, chaotyczne realizowane potrzeby własne i niekompatybilne najbliższych oczekiwania. Przyjmując co raz nowe ciosy od losu, zamiast zamykający się w skorupie rozczarowania, niepogodzony i z wyboru, odrzucając przyjaźnie osamotniony - w niemal obłąkaniu korzystający z możliwości, zachłystując się skompresowanym czasem jaki pozostał. Chopin odarty z mitu polskiego, bo Chopin z sercem patrioty Polaka, ale z apetytem na ciekawszy, rozrywkowy świat. Interesujące i bardzo smutne (z kina wypełzłem w przygnębieniu) było to zmierzenie się z życiorysem bohatera romantycznego. Od strony merytorycznej nie unikające kontrowersji odzierania postaci z mitologicznej aury, a tym samym oddawania mu należnych cech ludzkich - paradoksów i niedoskonałości. Technicznie wrażenie szczególnie robi scenografia, dekoracje raz pompatycznie bogate, innym surowo ascetyczne - swą surowością ograbiające z nadziei. Bardzo malarskie ujęcie miejsc i ich charakteru, podkreślone doskonałym okiem speców od charakteryzacji i kostiumów. Sceny koncertowe znakomite, bo Kulm doskonały, a w dodatku z instrumentem jak piszą od lat obyty. Dużo podniosłej, docierającej do serca i docenionej muzyki mistrza, mniej tej w teorii niezrozumiałej której jak się sugeruje nie pozwolił pozostawić dla potomnych i ku równowadze samo tło dźwiękowe kontrastowo współczesne, co zagrało, a było ryzyko że nie zagra. Dla odmiany i w kontrze ta nowoczesna elektroniczna oprawa muzyczna - taka koncepcja, która pykła, a podejrzewałem że szans by z narracją się zespoliła wielkich jej nie dawano. Podejrzewam że podjęte decyzje odnośnie kierunku interpretacyjnego oraz postawienie na rozmach dekoracyjny plus trafiony wybór Eryka Kulma oraz większości obsady (w mym odczuciu porywająca Joséphine de La Baume w roli George Sand) sprawiły, iż obraz przez lata będzie dojrzewał, nabierał wartości, stając się w przyszłości wyżej oceniony niż dzisiaj. No chyba że ktoś zdecyduje się przewrócić ten obecnie za sprawą Kwiecińskiego lekko drżący stół na którym spoczywa życiorys Chopina i wstrząsnąć emocjami widza jeszcze mocniej, z jeszcze wyrazistszą obsadą. Nie jest niemożliwe.
czwartek, 23 października 2025
Tatami (2023) - Zar Amir Ebrahimi, Guy Nattiv
środa, 22 października 2025
Zamach na papieża (2025) - Władysław Pasikowski
Nie rozumiem kompletnie z jakich popartych obiektywizmem chociaż fundamentalnym powodów, mogło się w miarę podobać, ale wiem że tak jest. Moim (nie)skromnym zdaniem bowiem to po całości nieudany, żenująco przeforsowany, irytujące schematycznie, posiłkujący się groteskowo charakterystycznymi cechami filmów Pasikowskiego gniot. Większość obsady puszczona bez kontroli, bez wyczucia czy krytyki, bądź (a może może?) z premedytacją tak poprowadzona, że zamiast wiarygodności otrzymałem powód do konsternacji - węszę auto sabotaż. Ponadto trudno się znosi totalnie tutaj nietrafioną muzyczną oprawę z kluczowymi (wiadomo jakie skojarzenia) dęciakami. Aż trudno pojąć, iż Pasikowski (podobno to ostatnie podejście reżyserskie) potrafił tak skrajnie raz dobrze (znajdę przykład w filmografii) i innym razem tak kulą w płot, w sensie formy warsztatowej. Nie zauważyłem podczas owego wieczoru straconego pozytywów, ale postaram się może dostrzec z dobrej woli maksymalnie wytężonej jeden - szeroko otwieram oczy, wypatruję. Widzę jeno dno, być może oprócz momentów, kiedy „zamach” nie rozchodzi się w szwach zamaszyście i nie żal czasu na seans. W sytuacjach z jedynym tutaj wybornym aktorsko Irkiem Czopem, dzięki któremu broni się najlepsza scena w łódce. Ten gość ratuje wyłącznie honor, gdyż zawsze jest doskonałym aktorem, z osobistym kompasem, inaczej wyczuciem przeginki. Rambo Linda dla odmiany bez czuja, okrutnie antypatyczny w swoim aktorskimi mundurku, w który właśnie Pasikowski go lata temu wcisnął i tak jak cześć z tych ich staroci dzisiaj jest dość trudne do zniesienia, tak właśnie powielanie tejże koncepcji dzisiaj jeszcze bardziej słabe. Lipne jest także (zdarzały się mimo to na plus zaskoczki w kwestii charakteryzacji) stylizowania peerelowskie, bo za mało w tym przeszłym świecie autentyzmu, a zbyt wiele anty realistycznej wypolerowanej sterylności. Lipa lipna, lipna lipa męcząca, nieskładna i bosze ratuj! Klucha która chyba aspiruje do jakiejś grubszej nostalgii w kierunku „pasikowszczyzny”. Kompletne zero ekscytacji z takiego obrotu sprawy i nawet nie chce mi się już więcej znęcać. Żegnam!
P.S. Gdyby się fatalnie to co u góry czytało, to sorki - nie przykładałem się! ;)
poniedziałek, 20 października 2025
Splitsville / Skomplikowani (2025) - Michael Angelo Covino
niedziela, 19 października 2025
The Smashing Machine / Smashing Machine (2025) - Benny Safdie
Udać się do kina, kiedy najzdrowsza tkanka społeczeństwa lata od rana na ścierze, to zaiste ekstrawagancja, fanaberia nieodpowiedzialności w pełnej krasie. Bowiem poranek i sobota, to tradycyjna domowa porządkowa robota, więc gdy w największej sali kompleksu kinowego dwie góra rozpostarte w czerwonych fotelach sylwetki - sytuacja nie dziwi, nie dziwi. To nie pora na zbytki, nawet jeśli okazuje się (akurat bez zaskoczenia), że na dużym ekranie bezdyskusyjnie filmowy czub tegorocznej tabeli - choć obrazów znakomitych spora konkurencja. The Smashing Machine z Zapaśnikiem Aronofsky’ego i Wojownikiem Gavina O’Connora z natury budzi skojarzenia, lecz poniekąd niedaleko mu też przez właśnie pryzmat okładania po ryju do Fightera Davida O’Russella czy najbardziej archetypicznie sprzed wielu laty bokserskiego majstersztyku Scorsese - choć u Benniego koloru nie brakuje. Krótko pisząc obejrzałem rezygnując arogancko z sobotnich obowiązków dramat IDEOLO. Dzieło w swoim gatunku szczytowe - ciary wielokrotnie zapewniające. Obserwowałem w trzymającej w uścisku akcji nie tylko buzujący testosteron, ale i zajebistą parę aktorską damsko-męską, pomiędzy którą chemia mega mega i takie sceny, jakie mają realnie szansę stać się dla współczesnego kina niemal ikoniczne. Miłość i nienawiść w jednym, z frustracjami i zarazem dowodami oddania bezinteresownego, czyli życie gdy pomiędzy jest siła magnetyczna gigantyczna, lecz trudno okiełznać własne i partnera osobowościowe predyspozycje, wrażliwości słabości, postawy, zachowania często autodestrukcyjne. To kino z właściwym wyczuciem nakręcone, przez życie bez cenzury napisane i zinterpretowane z błyskotliwością kompleksową, w którym klimat narracji wciąga, a gdy akcja przenosi się na ring/oktagon, to dodatkowo prócz kapitanie zrealizowanych wizualnie sekwencji wpier Dolu, dźwięk i nuta z tła miażdży jak w tytule. Łysy chwalony zasłużenie daje z siebie wszystko i nie zdziwi mnie gdy ku wściekłości co roku o laury zabiegających, on zgarnie co najmniej oscarową nominację, a może sprzątnie sprzed nosa największym aktorskiego Gralla. Gra na najwyższych obrotach (fantastycznie inspirowany zapewne przez reżyserskie wizje i podpowiedzi) o dobrym serduchu, pozorom przeczącego inteligentnego, świadomego swojej siły i odpowiedzialnego za krzywdę gigantycznego fizycznie człowieka. Filozofa o posturze byka, absolutnie zarazem o charakterze wykutym w ogniu, jak i pod grubą skórą wrażliwca nieodpornego na ból fizyczny i egzystencjalny. On to jedno bombowe, porywająca u jego boku Emily drugie, ale podkreślę już wprost że bez oka, łapy i lustra Safdie'go zapewne trudno byłoby przede wszystkim jemu wejść na ten poziom, dlatego wytłuszczam jak bardzo reżyser potrafił wydobyć z materii najbardziej intymne emocje. Pokazał (wstrząsnął, poruszył i wzruszył) falującą w rytmie realistycznym historię człowieka pośród mnóstwa naprężonych mięśni, ścięgien nabrzmiałych, żył pulsujących, emocji i zaangażowania. Nieoszlifowany diament w tandemie z braciszkiem nakręcony dawał nadzieje na świetne kino, byłem więc nastawiony pozytywnie i czuję się już po fakcie bez uwag w stu procentach zaspokojony, wyrażając uznanie.
sobota, 18 października 2025
Robert Plant - Saving Grace (2025)
Rozpływałem się w zachwytach latami ostatnimi nad formą artystyczną Robercika, więc po uszy będąc zakochanym w jego wizji siebie w muzyce, gdy wiek już kompletnie nie sceniczny, z ciekawością powiększoną o fascynacje czekałem na sygnowany jego nazwiskiem nowy album. Pierwszy kontakt, dość jedynie powierzchowny na chwilę zdmuchnął mój entuzjazm, ale gdy po kilku dniach, może tygodniu z okładem już w pełni oddałem się chłonięciu Saving Grace, obawy wraz z rozczarowaniem może nie prysły kompletnie, ale ujrzałem w najnowszym longu, a precyzyjnie w większości kompozycji ten sam flow i tą samą doskonała rękę do dojrzałej formy, co na wspomnianych kilku ostatnich krążkach. Gdy wchłonie się naturę i aurę utworów z Saving Grace tak jak zapewne autor oczekuje (poświęcenie w pełni czasu całości i uwagi skupionej na detalach), wówczas nawet jeśli nie jest się fanem country w archetypicznej formie, to pod powierzchnią pozorów dostrzeże się i przeżywać dzięki temu będzie nie tylko specyficzną manierę dość tandetnej stylistyki, ale właśnie głębie aranżerską, jaką znakomicie Plant nasączył folk często bardzo wyraźnie romansujący z "kowobojską" prostotą w charakterystycznej przebojowości. Mam mimo powyższego nieco za złe legendzie, że zbyt wiele tutaj puszczania oczka do country, gdy też głos zaproszonej do współpracy Suzi Dian sprzyja budowaniu skojarzeń z tą gatunkową formułą, lecz przyznaje jednocześnie, iż im więcej Saving Grace w moich uszach, tym te z początku niechętnie witane motywy mają mniejsze znaczenie, a w miejsce oczywistych powiązań country-tandeta, pojawia się wysokie stężenie szacunku do wrażliwości artystycznej i umiejętności wiązania w kompozycję ambitne, pomysłów z początku niekoniecznie zachwycających. To jest siła najnowszego albumu, że można się do niego przekonywać chwilę dłużej, bowiem jego potencjał estetyczny bardziej obfity niż miałem z początku przekonanie. Tylko że gdybym miał stawiać obok siebie moje ulubione albumy Planta, to niestety ten bieżący nie byłby postawiony powyżej. Wszystko fajnie fajnie, ale te dodatkowe głosy zarejestrowane, ich banalne brzmienia moim zdaniem spłycają to co mogłyby podkreślić, gdyby rzecz jasna nie były tak oczywiste.
piątek, 17 października 2025
Columbus / Kogonada (2017) - Kogonada
P.S. Dla żądnych ciekawostek, gra tu drugoplanowo na ten przykład taki najmłodszych Culkin, któremu na imię Rory.











