Zbierałem się zbyt długo, by wpierw z
perspektywy już dobrych kilku lat (pierwszego odsłuchu, tuż po premierze), a dalej roku wstecz (drugie podejście po wydaniu Crooked Doors), spisać sporo myśli powiązanych mniej lub bardziej z pełnowymiarowym debiutem Royal Thunder.
Mianowicie, co już zasugerowałem, moja przygoda z muzyką kwartetu z Atlanty podzielona jest na dwa etapy. Ten pierwotny, gdy zapoznawałem się z CVI w roku 2012-tym i pomimo licznych odtworzeń krążka nie pozwoliłem by w mą świadomość wrył
się na stałe. Czułem, że w tym jest potencjał, że pierwiastek intrygujący w nim
zawarty istnieje, ale do jądra tego mroku nie dotarłem. Trzeba było poczekać do pojawienia się na
rynku dwójki i dzięki jej chwytliwemu charakterowi, za jej poniekąd pośrednictwem pozwolić na dotarcie do
sedna jedynki. Bo tak się akurat złożyło, że wałkowanie Crooked Doors bez
opamiętania wciąż w zapętleniu, otworzyło wrota do odkrycia w pełni jej
poprzedniczki. Ona bardziej surowa, mniej przebojowa, jeszcze aranżacyjnie nie
zawsze doskonała ale posiadająca walor podstawowy, czyli oryginalna na tle wtedy
w pełni rozkwitającego trendu na granie
okultystycznego rocka, niekoniecznie z niewiastą za mikrofonem. Osoba Mlny
Parsonz, a dokładnie barwa jej głosu (drapieżna, zadziorna z charakterem) i
nietuzinkowa inteligencja, elokwencja, poczucie humoru (czyta się te wywiady, kupuje prasę branżową ;))
pozwoliły na przepracowanie traumy związanej z damskim wokalem z szeroko
rozumianego metalu lat dziewięćdziesiątych. Nie będę tu udawał i oszukiwał,
bo w tym okresie z własnej nieprzymuszonej woli często namiętnie osłuchiwałem się w niewieścich trelach z
akompaniamentem ciężkiego riffu i masy klawiszy. Jednak z perspektywy lat,
wciąż dojrzewając muzycznie widzę, że w wielu przypadkach była to ślepa uliczka
i tandetna namiętność. Czego bym nie zawdzięczał i jakiej krzywdy na
rozwoju gustu nie doznał za sprawą ówczesnej metalowej mody, to jednego jestem
pewien. Co cię nie zabija to cię wzmocni, uodporni lub inaczej mówiąc wszystko co przeżywasz
głęboko i szczerze czyni cię bogatszym o doświadczenie. Odjechałem nieco
jednak od meritum, a nim przecież dźwięki zawarte na CVI, więc by nie zanudzać
opowieściami o własnym muzycznym dojrzewaniu, wracam natychmiast na proste tory, bez bocznic i rwę do
przodu do stacji docelowej, gdzie kropkę będę mógł postawić. Zatem! CVI
skomponowana została na przecięciu wielu podgatunków rocka i metalu, co czyni ją przedsięwzięciem zarówno ambitnym jak i długowiecznym, bo jest co rozkminiać i
jest czym się zachwycać. Trzonem tutaj granie solidnym riffem opartym przede
wszystkim na szkole maestro Iommiego. Tyle że wokół tego rdzenia mnóstwo
różnorodnych inspiracji misternie owiniętych. Szerokie ich spektrum, od tuzów hard
rocka budujących lata temu swą sławę na bluesowych archetypach, poprzez
wizjonerskie poszukiwania mistrzów psychodelii, inklinacje powiązane bardziej
współczesnymi nawiązaniami do southern rocka, sludge'u i doomowej grobowej
aury, aż po zerkanie nawet w stronę rozwiązań wyraźnie progresywnych. Wszystko
zagrane z wizją i pasją w dosyć przekrojowych tempach, gęsto i z podskórnie
intensywnie hipnotyzującym pulsem. To ponad godzina kompozycji wielopłaszczyznowo rozbudowanych,
równie często wielowątkowych jak i zaskakująco oszczędnych, ale rozwijanych z transowym
sznytem, więc w żadnym stopniu pozbawionych dramaturgii. Album, który mnie może nie pochłonął z miejsca i swoje musiał odczekać, bym koniec końców zgłębił jego atuty. Trzeba było mu poświęcić czas, dać swoje odleżeć i
dopiero po tych wielu zakrętach docenić i ustawić pośród najciekawszych dokonań szeroko spostrzeganego retro rocka. Tutaj kropka, chyba? Gdzie tam, na pewno! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz