Dziesięć lat czekałem na kolejny taki film! Bo oto w 2006 roku Guillermo del Toro udowodnił, że można zrobić baśniową produkcję, z dojrzałym przesłaniem kierowaną do dorosłego widza i nie ugrzęznąć w uproszczeniach. Zrobić film przepiękny wizualnie, chwytający za serce treścią i muzycznym tłem. Tak też uczynił reżyser wybornego Sierocińca, zapewne poniekąd inspirując się wizualną stroną historii Ofélii i bazując merytorycznie na powieści Patrica Nessa. Stworzył zachwycające dzieło dotykające każdego wrażliwego człowieka niezwykle sugestywnie i działające na widza niczym odtrutka po spotkaniach z napompowanymi do granic możliwości, egzaltowanymi wydmuszkami, bez realnej wartości. Siedem minut po północy mimo, że opowiada o rzeczach oczywistych i uderza w te najwrażliwsze struny, to nie jest w żadnym stopniu naznaczony emfazą. Bo to nie są emocje sztuczne, a intensywnie realistyczne dzięki, artystycznej wrażliwości całej ekipy technicznej pracującej na na ten efekt i przede wszystkim porywającej szczerością i naturalnością roli Lewisa MacDougalla. Brak mi teraz na gorąco jeszcze, odpowiednio zabarwionych ojcowskimi emocjami słów, by opisać jak wyjątkowym doznaniem była obserwacja chłopca, który był za stary by być dzieckiem i za młody by być mężczyzną, a zmierzyć się musiał ze skrajnie wymagającym psychicznym wyzwaniem. Uciekł z niezgody i bezradności przed okrutną rzeczywistością w fantazję, by finalnie zrozumieć sens i pogodzić się z nieodwracalnym. Zrobił to, samodzielnie dochodząc do przełomowych wniosków, dzięki pomocy i inspiracji umierającej matki, najbliższej rodziny i cisowego potwora o potężnym głosie i niepospolitej mądrości. To wzruszające przeżycie, ekspresyjne doświadczenie i wartościowa lekcja, której mam nadzieję nigdy ja oraz ty (czytający teraz tą skromną laurkę) nie będziemy mieć okazji wykorzystać, w podobnie dramatycznych okolicznościach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz