Narzekałem przy okazji odsłuchów epki
na wokal Sandersa, że taki niekompatybilny z dźwiękami, że niescalony tak
idealnie z muzyką jak w przypadku wokalnych odjazdów w Mastodon. Nie odrzucałem
jednako wiary w doskonalą pełnowymiarową płytę, jeżeli konsekwentnie wprowadzając poprawki muzycy
projektu pociągną ten wózek dalej. Choć marudziłem, to głęboko ukrywając wiarę
czekałem na ten album. Jest i cieszy ogromnie, bo jak się okazało w
wielokrotnym już „praniu”, to kawał dobrej muzy, niemal tak innej od tego co
robi Sanders w macierzystej formacji jak odgłosy wydobywające się z jego paszczy. ;) Wiadomo kto stoi za mikrofonem tego charakterystycznego
antyśpiewu nie da się nie rozpoznać, lecz jednak, kiedy mruczy miast krzyczeć z
wysiłkiem, zaczyna brzmieć wyjątkowo ciekawie, a to współgra z muzą doskonale.
Płynie ona równym nurtem, z wyraźnym wzburzeniem pod z pozoru gładką
powierzchnią, z odrobiną niekoniecznie ryzykownych przełomów po drodze. Rządzą
wpływy „ejtisowe”, w tym łączeniu basowego kręgosłupa z syntezatorowymi
plamami. Czuć nawiązania do twórczości The Mission, The Sisters of Mercy, Fields of the Nephilim, poniekąd też Depeche Mode czy innych gigantów tamtej dekady. Ale w
inspiracjach doszukać się można także spojrzenia w stronę klimatycznego
gotyckiego, czy bardziej ambitnego awangardowego metalu spod znaku pierwszej połowy lat 90-tych. Pewnie nie tylko ja słyszę,
szczególnie w końcówce Dublin manierę w głosie i formule Johana Edlunda. :) Wszystkie
te nawiązania nie mają charakteru ślepego naśladownictwa, a stanowią punkt
wyjścia dla zbudowania własnej onirycznej tożsamości otulonej psychodelią i intensywnie
hipnotyzującym transem, z gruzem w brzmieniu wioseł i masą smaczków wkręcających w muzyczną materię z każdym
kolejnym kontaktem. Przynajmniej mnie ten album pociąga mocniej wraz z ponownym spotkaniem, co cieszy i rysuje sporą perspektywę na długowieczność dla pełnowymiarowego
debiutu Gone is Gone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz