Pełnowymiarowy debiut Alejandro
Gonzáleza Iñárritu, to kawał soczystego, krwistego mięcha, zainspirowanego niewątpliwie
twórczością Quentina Trantino. Pogmatwana, bo składająca się z segmentów
narracja o charakterze swoistej mozaiki oraz bezpośrednia surowa przemoc, wraz z przenikliwą treścią, czerpie z największego hitu Tarantino, stając się jednocześnie jedną z kluczowych cech obrazów meksykanina. Wszystko w Amores Perros do bólu prawdziwe, bez półśrodków, cholernie sugestywne i ekspresyjne – mroczne i duszne. Trzy
równoległe historie stanowią opowieść, jedna od startu niemalże jasna,
przewidywalna, a dwie następne tajemnicze, rozwijane z początku jakby na
marginesie i doklejane cyklicznie, by stawać się stopniowo równoprawnym, osobnym
wątkiem szerszego kontekstu wydarzeń. Splatają się one, ich bohaterowie stają
sobie na drodze, a ślepy los czy bardziej konsekwencje dokonywanych wyborów
scenariusz piszą. Bohaterami ludzie prawdziwi, z różnych warstw społecznych, o
zupełnej odmienności mentalnej, ale z tymi samymi namiętnościami, pragnieniami
i pokusami sugerującymi niekoniecznie dobre życiowe wybory. Tu jest zapewne klucz
do zrozumienia tego obrazu, dotarcia do jego sedna i przesłania. Ta „suka
miłość” przybiera różnorodne postaci i komplikuje życie niemiłosiernie. Dla tej
namiętności poświęca się wszystko i to ona potrafi odebrać nam równie wiele. Tak, nie ma przebacz - jesteśmy tym, co straciliśmy!
P.S. Film cholernie ciężki, temat poważny ale nie mogę powstrzymać się przed niepoprawnym komentarzem, zwanym w tym przypadku (może na wyrost) żartem. Mianowicie, donoszę że podczas kręcenia zdjęć żaden pies nie ucierpiał ! :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz