Popełniłem kolejny strategiczny błąd, świadomie nie czekając aż Szczęście świata pojawi się w kinach studyjnych wybrałem się na seans do multipleksu i przekonałem się, iż dla sporego grona kinowej publiczności, wybór filmu to swoista ruletka. Zakręcą tym kołem, czy inaczej do maszyny losującej wrzucą przypadkowe kule i liczą, że spędzą w kinie dwie ekscytujące godziny. Tyle, że tym razem grupa "koneserów" trafiła kulą w płot i częstowała widzów (na szczęście nie obficie, ale to już i tak za dużo) komentarzami podkreślającymi ich wytrwałość w dźwiganiu tego ciężaru, który akurat "dla nich" Michał Rosa przygotował. Bo akurat Szczęście świata to film, który skierowany jest do osób o wysublimowanej artystycznej i emocjonalnej wrażliwości, nie do przypadkowej klienteli szukającej wieczorem niezobowiązującej rozrywki - tej spod znaku kukurydzy i napoju gazowanego. Nie będę apelował w próżnię o merytoryczne przygotowanie do seansu, bo pewnie praca, dzieci i w cholerę różnych zobowiązań nie pozwala im na takowe, tylko pokornie omijać zamierzam te centra medialnej rozrywki, jak tylko szansę mieć będę wartościowe obrazy zobaczyć w warunkach pozwalających na głęboką kontemplację treści i walorów artystycznych. Wtedy to, bez poświęcania czasu i uwagi na rzeczy marginalne, w tekście-refleksji skupię się wyłącznie na filmie. Tym razem jednak dopiero po dłuższym wstępie piszę jak było i co we mnie po projekcji ważnego pozostało. Mianowicie Szczęście świata, to niezwykle udana poetycka próba spięcia w spójną całość artystycznych ambicji speców od scenografii, kostiumów czy oświetlenia, muzycznej przestrzeni podkreślającej malarskiego kadrowanie oraz przemyślanego, wielopłaszczyznowego scenariusza z puentą w subtelnie emocjonalnym wydaniu. Jestem pod wyraźnym wrażeniem aktorskich umiejętności wszystkich tych, którzy odtworzyli z pieczołowitością i swoistą magią zamysł Rosy, by w osobliwych postaciach zawrzeć całą złożoną konstelację ludzkich neuroz i obsesji wielokulturowego tygla śląskiej społeczności okresu międzywojennego. Doceniam i jestem pod wrażeniem, jednak to co stanowi istotę prócz oczywiście klucza społeczno-historycznego, to rola Karolina Gruszki, która swoją magnetyczną zmysłowością i lekkim wdziękiem dodawała blasku, ale przede wszystkim potrafiła optymizmem, ciepłem i zwykłym człowieczeństwem nakreślić sedno obrazu. Róża będąc tytułowym szczęściem świata, oddając innym siebie niewiele od nich dostawała, a wdzięczność w sytuacji zagrożenia przyszła z zaskakującego kierunku. Nie robiła tego interesownie, wystarczyła jej świadomość, iż inspiruje i pobudza wtłaczając do życia sąsiadów pierwiastek magiczny, będący tak po prawdzie czymś zupełnie oczywistym i zwyczajnym, lecz w trudnych okolicznościach polityczno-kulturowych zupełnie przez ludzi zapomnianym. Tutaj kryje się zapewne myśl przewodnia, przesłanie przemycone przez reżysera, między słowami. Ona pośród strachu, niepewności i bezradności była najbardziej naturalnym elementem całego ekosystemu. Myślę teraz, że każdy ma w sobie to co może nie tylko jemu samemu dostarczyć prostego lecz niebanalnego szczęścia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz