Komuna, czyli inaczej jak skomplikować sobie życie próbując
uniknąć rutyny! Sypie się ten chytry plan na rewolucję, bo ludzie się gubią w wielopoziomowych
relacjach, gdy pokusy rządzą i kolejne kryzysy implikują. Otwartość
wyrozumiałość vs. zazdrość, gdy o uczucia w relacjach partnerskich idzie. Do
tego nic tych ludzi na starcie nie łączy, jedynie tylko wspólnota miejsca,
chociaż w teorii i w praktycznych próbach próbują to zmienić i poniekąd połowicznie to się udaje. Uciekając od konwenansów w kolejne sformalizowane rytuały
się zapętlają - rozmowy, zebrania, zasady, prymat grupy nad indywidualizmem,
brak czasu i przestrzeni na samotność. No cóż Thomas Vinterberg po jednorazowym romansie z
kinem angielskojęzycznym powrócił do ojczyzny i chociaż nie porwał, to jakieś
tam emocje szczątkowe wzbudził. Ja akurat finalnie to pomimo wszystko jestem
rozczarowany, nawet gdy dostrzegam w Komunie ambicje, to jednak poziom intelektualny i przede wszystkim intensyfikacja przeżyć jest mniejsza od tego w Polowaniu. Jest jeszcze jeden szkopuł, mianowicie nie mogłem podczas
seansu pozbyć się skojarzeń języka duńskiego (tadam!) z Gangiem Olsena. :) To
cholera zabawne i mocno zaburzające perspektywę odbioru. Bo jak skupić się na
powadze tematu zaproponowanego przez Vinterberga, kiedy słysząc te farfocle i widząc
specyficzną ekspresję aktorów wciąż kultowa komedia w głowie. :) Swoją drogą afektacją i ogólnie tą karykaturalną nienaturalnością pewnych zachowań aktorzy nie ułatwiali mi tego skupienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz