Wszystkie ludzkie działania są rodzajem
reakcji, a wszystkie nasze reakcje automatycznie są poddawane wartościowaniu przez
pryzmat posiadanej wiedzy, doświadczenia i przekonań światopoglądowych. Życiem
zaś rządzą zbiegi okoliczności w których przypadkowo wpadamy na siebie, a te systematyczne akcydentalne interakcje oddziałują na nas czasem w zaskakująco istotny sposób.
Akt terrorystyczny stanowiący oś filmu Paula Weitza bezsprzecznie jest reakcją naganną, u
której podstaw coraz rzadziej nawet teoretycznie odnajduję bezradność wobec niesprawiedliwości
w walce z przeciwnikiem dysponującym zdecydowanie skuteczniejszym arsenałem możliwości.
W tym jednak przypadku sposób ukazania dramatycznych okoliczności związanych z
atakiem na chwile pozwala dostrzec w sytuacji inny punkt widzenia, pozbawiony
spojrzenia zainfekowanego w uzasadnionym stopniu krwawym bilansem, którego
najwyższą cenę zazwyczaj ponoszą niewinni przypadkowi aktorzy dramatu. Nikogo
nie usprawiedliwiam, więcej ja nie będąc obecnie zaangażowanym emocjonalnie potępiam desperackie akty, bowiem niosą one ze sobą przemoc i bezwzględnie uważam że za czyny należy brać odpowiedzialność przyjmując na siebie ich moralne konsekwencje. Ale czarno-biały ogląd świata nigdy nie
jest tym najwłaściwszym, bowiem skutkiem ubocznym radykalnych osądów zawsze
jest zaognianie konfliktów. Nawet jeśli Bel Canto, którego scenariusz oparty
został na podstawie powieści Ann Patchett posiada wartościowy ludzki wymiar i został
nakręcony według klasycznego przepisu, to nie udało się tchnąć w niego pierwiastka
większej wiarygodności, a scenariusz wydaje się płaski, momentami potwornie
naciągany, przede wszystkim nudny i wreszcie we wnioskach dość naiwny. Mnie
przynajmniej nie wciągnął filmowy wymiar tej historii, bo emocje w takiej
formule mnie nie przekonały. Nie wykluczam jednak że jego teoretycznie emocjonalny charakter i podstawa merytoryczna oparta na teorii syndromu sztokholmskiego może wielu widzów bardziej niż mnie zaabsorbować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz