Prawda dla trzeciego regularnego
albumu Alice in Chains jest smutna, przynajmniej w tym subiektywnym wydaniu,
kiedy to z perspektywy własnej z nim doświadczeń będzie teraz oceniony. Rzecz
jasna na usprawiedliwienie jego poziomu kilka nawarstwiających się wydarzeń
wpływało, a tym fundamentalnym były oczywiście tarcia w łonie grupy związane z
już wtedy zaawansowanym uzależnieniem Layne’a Staley’a od dragów. Z tego co pamiętam,
jakie wówczas w okresie przed internetowym do zainteresowanych fanów grupy
informacje docierały, to Layne po silnych sugestiach udał się na specjalistyczną terapię odwykiem
zwaną i po powrocie (odwieszeniu zawieszenia) położył wokale pod przygotowany
wcześniej prawie w całości przez Cantrella materiał. Materiał który w
porównaniu z genialnym okresem zakończonym wyśmienitym mini albumem Jar of
Flies bezpośrednio po premierze wypadał po prostu blado, szczególnie przez pryzmat dość słabowitej chwytliwości
skomponowanych utworów. Są tacy którzy dopatrują się w nim zdecydowanie
bardziej dojrzałych struktur, które uciekają od dotychczasowych rozwiązań poszukując
nowej, nawet całkiem ambitnej drogi. Inni opisują go jako akt bolesny czy jeszcze
inaczej obłąkany koszmar schizofrenika. Ja natomiast dorzucę od siebie, że
czuję tutaj intensywną woń inspiracji nirvanowych (Heaven Beside You) czy też
wpływ sposobu intonacji jakiemu oddał się Staley kilka miesięcy wcześniej
nagrywając w kooperatywie z Mikem McCreadym debiut Mad Season. Wydaje się że
wszyscy mają/wszyscy mamy po trosze racji, gdyż w tych dwunastu numerach jestem
w stanie doszukać się wszystkich powyższych i uznać, iż mimo ogólnego usprawiedliwionego
spadku formy jego osobliwy charakter posiada też moc hipnotyzującą, a w jednym
przypadku, a dokładnie mam na myśli Again także dzisiaj wykorzystywany dziki
potencjał koncertowego killera. Niestety pomimo świadomości, że w s/t jest coś
absolutnie unikatowego i docenienia mobilizacji muzyków w tym schyłkowym (jak się wkrótce tragicznie okazało) dla oryginalnego składu momencie kariery, to ja najrzadziej wracam do
krążka bez tytułu i z symbolicznym trójnogim Azorem. Może jeszcze kiedyś proporcje się odwrócą,
wszak nawet po prawie dwudziestu pięciu latach od premiery nie mam pewności czy
czegoś na nim nie przegapiłem, względnie jeszcze się z nim odpowiednio nie
osłuchałem. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz