To był schyłek kariery
i życia Johna Hustona, przedostatni jego film i jak na jego wątpliwą jak na wielkie dzieło jakość, został mimo wszystko doceniony przez krytykę sporą ilością
nominacji i statuetek na najważniejszych festiwalach filmowych. Ze współczesnej
perspektywy Honor Prizzich jest do bólu klasyczny, a biorąc pod uwagę
dzisiejsze kanony filmowej ekspozycji po prostu archaiczny. Dobiegający końca
swoich dni Huston zrobił obraz, który nie posiada koniecznej gatunkowej charyzmy
i brak mu większej finezji, mimo iż widać w nim próby urozmaicenia w sensie ubrania stylistyki w
nieco zdystansowaną formę. Od strony produkcji w praktyce wyszedł siłowo i topornie, w konwencji nieco bardziej drapieżnego
romansu. Jeśli traktować go z przymrużeniem oka to jeszcze ujdzie, ale
potrzebne jest pozbawione śmiertelnej powagi nastawienie, gdyż sens i
autentyczność zostają wypaczone groteskowymi wręcz pomysłami z wykorzystaniem
nazbyt melodramatycznie rozpisanej intrygi oraz z egzaltacją wygłaszanych dialogów, czy irytująco
podniosłych orkiestracji aby wymusić dramatyzm akcji. W szerokiej obsadzie,
tym razem z tylko dobrym jak na jego możliwości Nicholsonem i grającą jak zawsze
tak samo Kathleen Turner, oraz kilkoma charakterystycznymi twarzami kina sprzed
wielu lat w dalszym planie. Chociaż tytuł był dość głośny i zebrał liczne
laury, to w moim przekonaniu niezasłużenie i absolutnie nie należy do mojego osobistego gatunkowego kanonu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz