To ostatni taki klasyczny Opeth, zapis schyłkowego momentu tuż przed wielkim przełomem w dźwiękowej formule. Album na którym jeszcze death metalowym riffem zdarzy im się więcej niż tylko symbolicznie chłostać, a sekcji rytmicznej z impetem przypieprzyć i wreszcie Akerfeldt niedźwiedzim ryknie basem, aby odstraszyć co wrażliwszych. To jednak tylko jedna ze składowych muzycznej formuły Watershed, a króluje w niej progresja na wszelkie sposoby odmieniana i atmosfera która fantastycznie buduje niepokojący klimat. Mimo iż wówczas twierdzono że orkiestra maestro Akerfeldta zaczyna zjadać własny ogon, bo patent na oryginalną stylistykę się wyczerpał, to krążek z 2008-ego roku zdawał się wówczas tej tezie zaprzeczać. Miałem ja wtedy i mam obecnie przekonanie niezmienne, że szczwany lider po raz wtóry udowodnił iż korzystając z szablonu jest w stanie obudować szkielet kapitalną ornamentyką i finalnie wyczarować wciąż ciekawą porcję wielowątkowej i spójnej zarazem muzyki. Każda z zaledwie siedmiu kompozycji żyje własnym życiem i stanowi indywidualną konfigurację immanentnych dla Opeth rozwiązań. Słabości jakiejkolwiek w nich nie doświadczam, jednak najbardziej w pamięci pozostają te numery o quasi balladowej konstrukcji, jak Burden (intensywne korzystanie z brzmień inspirowanych archetypicznym prog rockiem) i Porcelain Heart/Hessian Peel (rozbudowane suity pełne zarówno napięcia i subtelności, nie tylko akustycznych). Trudno więc było mi co zrozumiałe po ponad trzech latach po premierze Watershed przyjąć do wiadomości, że ta era wraz z Heritage zupełnie zmieniającej oblicze grupy odeszła w przeszłość, a docenienie owej w konfrontacji z Watershed było wymagającą, wyboistą i długą drogą ku nowemu. Czy na pewno lepszemu? Czasami mam wątpliwości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz