Istnieją i to w sporej reprezentacji takie grupy, które nie w czasie na scenie się pojawiły - za późno, generacyjnie niewstrzelone w trendy lub też poniekąd winę za ograniczoną ich popularność zrzucić należy na fakt, iż do wyjścia z cienia brakuje im iskry (może Bożej ;)), która to walorom ich muzyki dodałaby tego czegoś, właśnie dla zanotowania pełnego sukcesu koniecznego. Jedno i drugie zdaje się udziałem Valley of the Sun, bowiem największy hajp na stoner grunge'owe granie po linii głównie Kyuss i późniejszych inkarnacji kyussopochodnych, to co najwyżej druga pięciolatka lat dziewięćdziesiątych. Ponadto od kapitalnego mini albumun The Sayings of the Seers dwa kolejne i ten obecny krążek nie przyniosły już aż tak przez czterdzieści kilka minut ekscytującego materiału. To za każdym razem, jak i obecnie naprawdę fajna porcja mielenia pustynnego piachu na gryzący pył, ale podobnych płyt bliźniaczych kapel w chyba obecnie kończącym się względnym trendzie stonerowym jest cała masa, a chwytliwa i na swój przyjemnie transowy sposób godna zauważenia propozycja rockersów z Cincinnati (ze świetnymi wokalami i gęstym wykorzystaniem fuzz efektu) nie w pełni eksploatuje tkwiący w kompozytorskich umiejętnościach potencjał. Przynajmniej ja po pierwszym kontakcie ze wspomnianym powyżej mini oczekiwałem w późniejszych latach od nich więcej finezji, niż wyłącznie wierności hipnotycznie serwowanym kilkunastu klasycznym riffom. Nie skreślam ich, mimo że trochę tutaj grymaszę, to nawet przez chwilę nie pomyślałem by odbierać im prawo do prawdziwego błysku przy okazji czwartego longa. Będę czekał!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz