Z zasady jestem wyraźnie sceptyczny wobec koncertów rockowych z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej, gdyż przede wszystkim rozbijają one naturalność przekazu, a nic tak nie spłaszcza prawdziwych emocji w rocku jak patos sprowadzony do orkiestrowego nadęcia. Dodatkowo doświadczenia styczności z takimi projektami tą obawę mocno podtrzymywały. Częstym efektem takiej kolaboracji zwyczajnie zakalce były, których fundamentem megalomania członków wyśmienitych niejednokrotnie formacji. Jednak przerost ambicji i chęć wbicia się w nie do takiej konwencji skrojone fraki i doszycia sobie metki z napisem wytrawne i dla koneserów, ku całkowitej porażce ich prowadziła. Nie zamierzam w tym miejscu przykładów podawać, bo zbyt liczne one, jak i ich produkcje nie tematem moich obecnych rozważań. Napiszę tylko, że pewne wyjątki od tej reguły w mojej przygodzie z muzyką się zdarzyły, a w przypadku Universal klasyczni muzycy w żaden sposób nie niszczą struktury kompozycji Anathemy. Gdzie zatem tkwi przyczyna takiej symbiozy? Zdaniem moim w naturalnej koegzystencji niebanalnych orkiestracji i rockowego pazura już na etapie powstawania samych pierwotnych wersji utworów. Szczególnie dwa ostatnie albumy grupy tej tendencji są wyraźnie podporządkowane. Efekt więc uzyskany na Universal nie powinien mnie zaskakiwać, a z pewnością budzić obaw co do jakości, wszakże muzyczna wrażliwość braci Cavanagh i spółki jest wyjątkowa, a wyczucie dźwiękowej materii wręcz mistrzowskie. Dobór utworów pewnie jest przewidywalny, bo trudno było spodziewać się czegokolwiek sprzed ery wokalnej Vincenta, a i pominięcie przełomowej Eternity wraz z The Silent Enigma w obecnej formie artystycznej zespołu chyba tylko zagubionego już przypadkowego fana grupy może martwić. Ogromny szacunek do Eternity od lat w sobie pielęgnuje z sentymentu do gówniarskich czasów i wrażliwości szczenięcej jaką się ówcześnie kierowałem, ale w bezpośrednim starciu ze współczesnym warsztatem kompozytorskim liderów Anathemy był to album co jedynie cudownym klimatem czarował. Wiem, wielu się ze mną nie zgodzi ale to ja wystukuje tu swoje przekonania, zatem pozwolę sobie na takie, jakie sam odczuwam. Pisałem już jak pamiętam kilkukrotnie, że Anathema to już dzisiaj w pełni dojrzała ekipa prawdziwych profesjonalistów, którzy pomimo lat rutyny nie zatracili iskry, która na nowo z każdym kolejnym krążkiem rozpala gorący płomień nie tylko utrzymujący w jego zasięgu dotychczasowych (myślę, że tych właśnie od Eternity) fanów, ale i przyciąga w jego pobliże wciąż nowych. Nie chcę ponownie (bronię się przed tym usilnie) popadać w nadmierną egzaltację i w niemalże poetyckim, pełnym uniesienia tonie zachwalać geniuszu zaklętego w dźwiękach przez Anathemę kreowanych. Jednako każdorazowy kontakt z tymi Brytyjczykami uwalnia we mnie nostalgiczne pokłady i w trudny do wyjaśnienia sposób taki rodzaj wrażliwości na nowo rozbudza. Nie inaczej jest w przypadku audiowizualnej prezentacji zespołu. Każde
muśnięcie strun, uderzenie bębnów ma poważny ładunek duchowy, a napięcie
z wprawą budowane przechodzi płynnie w żarliwą eksplozję. To już nie jest zwyczajne konsumowanie nut i obrazu, ale mistyczne doświadczenie i upojenie - powracam w myślach do wspomnień trzech bezpośrednich spotkań na żywo z Anathemą i równie mocno jak wtedy przeżywam nimi odurzenie. W przypadku Universal klimat kreowany muzycznie doskonale wtapia się w miejsce w którym nagrywany. Amfiteatr w Płowdiw o rodowodzie Rzymskim oczywistym walorem, ale subtelnie naturalny montaż, płynna praca kamer i świetlna zamglona oprawa w dziedzinie realizacji równie trafnie dobrana. Na koniec nie mógłbym pominąć faktu genialnej formy wokalnej Vincenta wspieranego jak zwykle nader profesjonalnie przez Lee Douglas. Ten wokalista jeszcze głęboko w latach dziewięćdziesiątych taki z potrzeby czy przypadku odbierany, wyewoluował w finezyjnie zręcznego, szczerego w posługiwaniu się swoim głosem frontmana. Praca przez niego wykonana doprawdy niezwykła, a dzisiejsze natchnione interpretacje (proszę spojrzeć w jego oczy, kiedy z taką pasją wyśpiewuje kolejne wersy) porywają i wzruszają głęboko. Podsumowując jestem rad wielce, że ten trudny logistycznie projekt został zrealizowany i w takiej formie moją duszę cieszy, więcej nawet on ją uszczęśliwia. Ponad dwugodzinna, prawdziwie wyborna to uczta, taka królewska dosłownie. Myślę więc, że jej wysokość tym Brytolom miłościwie panująca, powinna być dumna z takich poddanych!
P.S. Klimat, klimatem, a doskonałość kawałków i perfekcyjne wykonanie oczywiste. Jednak w tym pełnym emocji spektaklu jeden fakt komiczny w pamięć mi zapadł. Mianowicie nieśmiałe bujane podrygiwania publiczności - szczególnie te z rękami w kieszeniach! Dobra, było żartobliwie teraz poważnie dla odmiany. Głębokie wewnętrzne odbieranie takich dźwięków to na tyle intymna sprawa, że nie powinienem z niej się naśmiewać. Ciekawe jak bardzo komicznie wyglądałem kiedy to sam częścią takiej zaklętej przez Anathemę publiczności bywałem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz