Ostatni jak dotąd studyjny krążek
Machine Head zaczyna podniosłe intro, zapowiadające masę patosu w gitarowym
zgiełku. Fakt, ta podniosła maniera wbita w kompozycje, odczuwalna jest przez
całe niemal pięćdziesiąt minut obcowania z Unto the Locust. Jednakże jak przystało na grupę
obecnie nomen omen modern thrashową z progresywnym zacięciem, sporo tutaj
klasycznej łupanko-galopady okraszonej aranżacyjną biegłością. Taka to w moim
przekonaniu kompromisowa hybryda przebojowości i bogatej ornamentyki popisowych
detali. Zapoczątkowana na Through the Ashes of Empires bizantyjska maniera, powiązana z
wyraźnym wzrostem formy grupy, w pewnym sensie daje na Unto the Locust objawy
zmęczenia formuły. Nie jest to oczywiście trup na siłę reanimowany, ale
delikatnie mi tu pewnym constans zajeżdża. Czy to źle? Czy dobrze? Pytanie się w takich okolicznościach z automatu narzuca. Odpowiedzi zapewne
różne, w zależności od typa, co w te dźwięki jest wkręconym. Nie mniej jednak, ja
oczekiwałbym po kolejnej produkcji jebnięcia w obrębie stylistycznej formy - ruchu co wstrząśnie
mną od nowa, jak dekadę wcześniej Through the Ashes of Empires uczyniła. Wiem że Flynna stać
na to, zatem ciesząc się jednocześnie z płyty, co pomimo wszystko na bardzo
wysokim poziomie egzystuje, czekam na pewne przesilenie, namacalny przełom, by
na nowo poczuć euforie równą tej, jaka towarzyszyła mi w przypadku dziewiczego
kontaktu z obrazkiem i dźwiękowym jadem Imperium. Unto the Locust to solidne
granie, zarówno dla fanów klasycznej odmiany thrashowej młócy jak i tych, co
moczą się ze szczęścia przy dźwiękach przebojowego metal core'a. Porozumienie Flynn
zawarł pomiędzy chwytliwością, a soczystym gitarowym grzaniem – wpływ
księgowych, czy naturalna potrzeba takiej sonicznej hybrydy? Cholera go tam
wie.
P.S. Jak zwykle poziom płyt
maszyn podnosi znacznie Dave McClain! Dla mnie jeden z najbardziej charakterystycznych,
ale i niedocenianych pałkerów na scenie. Dynamika, moc i precyzja w jednej
personie. Szacunek OGROMNY.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz