Dominująca teoria, dotycząca
twórczości AC/DC podobna jest tej, z jaką utożsamiana działalność ekipy
Lemmy’ego Kilmistera. Znaczy, że w kółko nagrywają to samo, w różnych
wariacjach i konfiguracjach. Znając więc jeden album, wiemy co znajdziemy na
każdym innym. Pozwolę się grzecznie nie do końca zgodzić z takim uproszczeniem,
bo chociaż koncertowe oblicze Australijczyków do pewnego wspólnego mianownika
sprowadza numery z różnych okresów, jednako studyjne krążki, to już zupełnie
inna bajka. Po pierwsze – brzmienie, oczywisty i chyba najpoważniejszy powód, by
z innej perspektywy oceniać płyty formacji, pozwalający wyraźnie wyodrębnić
okresy działalności. Charakter albumów z pierwszej fazy kariery przez to
zupełnie różny się wydaje. Bez porównania on przykładowo z tym, co kiczowaty plastikowy
sound z lat 80-tych z kompozycjami grupy zrobił. Po drugie, osoba wokalisty, a
na myśli mam tutaj wyraźną przemianę za sprawą zastąpienia Bona Scotta przez
Briana Johnsona. Dobra, starczy może, nie będę się już rozwijał i truł dupę
szerokimi, ultra precyzyjnymi analizami i przejdę już do sedna, a co myślę o
okresie przed i po będących głównym tematem tych mądrości, zapewne gdzieś w niejasnej przyszłości odważę się przyznać. Dla mojej
muzycznej wrażliwości i szczególnego sentymentu dla produkcji z lat 90-tych, Ballbreaker i Stiff Upper Lip są kwintesencją tego, czym AC/DC jest oraz co najważniejsze, jaki efekt można
było osiągnąć z idealnej symbiozy kompozytorskiego talentu, kapitalnego
wyczucia groove'u, pełnego zaangażowania w muzykę i świetnie dobranego brzmienia.
Zasługa tu nie tylko techniki, ale przede wszystkim doświadczenia, dojrzałości
producentów czy inżynierów dźwięku, by sound szybko się nie zestarzał lub wartko trącił
kiczem za sprawą zbytniego wykorzystania modnych w danym czasie patentów. Na
Ballbreaker i Stiff Upper Lip od tej strony wszystko się zgadza i uwag
bynajmniej mi brak. Brzmienie rzecz istotna, jednak fundamentem jakości, jasne że są same numery, a w głośnikach ze współpracy podstawowego rockowego
instrumentarium uzyskano fantastyczny w subiektywnym moim odczuciu poziom. On
na gruncie soczystego bluesa osiągnięty, tego, co od zawsze na krążkach AC/DC fundamentem, jednako w powyższych przypadkach sprowadzonego do korzennej wersji,
okrojonej z szarpanej maniery goszczącej na produkcjach legendy do tamtej pory.
Mniej tu typowej przebojowości, a znacznie więcej atmosfery, kawałki mniej szalone,
silniej dojrzałością spowite. Na koniec podzielę się jeszcze taką oto
bezpośrednią refleksją. Wiem, że dla wielu, to co te „kangury” grają wiochą zajeżdża i buraczanym muzykowaniem dla „czerwonych karków”. Takich typów, co zamiast
salonowej literackiej maniery, wolą saloonową (tak się to pisze?) medytacje przy browarze lub szklaneczce łyskacza w towarzystwie kumpli i fajnych dziołch.
I to fakt, proste to jest łupanie, ale zawiera takie stężenie pozytywnych emocji, jakich
w ultra technicznych, skomplikowanych dziełach dla pseudointelektualnej elity
ze świecą szukać. Człowiek zapierdala (o jakie brzydkie wyrażenie), od rana
niemal do wieczora ujebany (znów te wulgaryzmy) w gnoju, smarze czy innym
paskudztwie i na koniec dnia ochotę ma zabawić się, a nic tak w nią
skutecznie nie wkręca jak brzmienie wiosła Angusa. Zatem trza wbić do
speluny i troski daleko poza zasięgiem świadomości przez chwilę pozostawić. Żyć
po prostu, a ten intensywny jego wymiar po części (sporej) dzięki tym dźwiękom
uzyskiwany. Cóż więcej od muzyki w takich warunkach żądać, kiedy ona pobudza i radość
przynosi. AC/DC wiecznie żywe pozostaje, czy napędzane energią ziemi, kosmosu, tą Boską czy zwyczajnie od fanów pochodzącą gówno (znowu prostactwo co mam je we krwi się odzywa) mnie to
obchodzi! Ważne, że ona niewyczerpana, że JEST i BĘDZIE do końca! Rzekłem!
P.S. W żadnym przypadku nie pisałem
o sobie, bo robotę mam czystą jak łza – zero nerwówki czy frustracji, przecież
do k**** nędzy (chamstwo werbalne po prostu) studia skończyłem. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz