Przed seansem obawy miałem, bo oto zupełnie mi nieznany reżyser zabiera się za temat, czy gatunek kinowy, którego oddanym niemal bezkrytycznie wyznawcą jestem. I niepewność we mnie wysokie stężenie przybrała, czy potencjał historii adaptowanej nie zostanie zaprzepaszczony. Szczęśliwie z wersją optymistyczną się skonfrontowałem, że świeża krew nie położyła tego obrazu - taka bowiem refleksja już niemal od początku filmu mi towarzyszyła. Wkręciła się produkcja Ariela Vromena w mą świadomość na całego, serducho w wielu momentach intensywnie zabiło puls energetycznie pobudzając. Niewyobrażalne dosłownie, że żadna to fikcja fundamentem scenariusza (ta makabryczna rzeźnia przykładowo), jeno fakty wyłącznie. Rola Shannona tutaj, wraz ze świetnie oddanym klimatem czasów ówczesnych podstawą dla osiągniętego wybornego efektu. Kapitalnie oddana osobowość na wpół psychopatyczna, zawieszona między dwoma równoległymi światami, które naturalnie musiały się w końcu przeniknąć, by finalnie jedynie gruzy pozostawić. Koegzystencja rodzinnego spokoju, sielanki amerykańskiego modelu z początku lat 60-tych, na równi z pełnym przemocy kamuflowanym życiem "zawodowym". Zimny, bezwzględny twardziel ze skumulowanymi, ukrytymi i piętrzącymi się wewnątrz emocjami, które eksplodowały pod postacią bezradności wobec kreowanych latami zawiłości. Zaplątał się chłop, nie napisze "bidny", bo jakoś pomimo jego oddania dla rodziny nie jestem w stanie darzyć go sympatią. Bo to chyba tak naprawdę skurwiel bezlitosny mimo wszystko był.
P.S. Porównajcie sobie jeszcze zimny ryj Michaela Shannona z tym Ryana Goslinga, jakim w Drive szpanował. Komu prędzej zeszlibyście z drogi? ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz