Dziś po kilku latach powrót tej
konfiguracji personalnej Black Sabbath z dwóch perspektyw około muzycznych, w moim subiektywnym
przekonaniu może być rozpatrywany. Primo, jako zbiegiem tragicznych
okoliczności spowodowane przetarcie szlaku do sfinalizowanej w tym roku
reaktywacji niemal pierwotnego składu legendy. Secondo, jako ostatnia artystyczna
odsłona nieodżałowanego Ronalda Jamesa Padavony. Jakkolwiek jednak by na The Devil You
Know nie spojrzeć trzeba przede wszystkim rozpatrywać go jako album co zwyczajnie
pewną określoną dawkę dźwięków przynosi. Oczekiwania odnośnie tego krążka
ogromne w środowisku fanów były, zatem poprzeczka niewiarygodnie wysoko
podniesiona klasycznymi Heaven and Hell czy Mob Rules - taka co naturalnie surowy
osąd w moim przekonaniu implikuje. I tu gorzkie żale wylać jestem zmuszony, bo w
przekonaniu mym zamiast równać do wyżej wspomnianych ikon, The Devil You Know
zaledwie w jakości sięgać Dehumanizerowi może. A ja nigdy fanem tej topornej
kreacji nie byłem, stąd ocena produkcji z 2009 pełna rozczarowania. Jednolita to
bryła, bez żywiołu i pasji, takich jakie z legendarnych krążków tryskały. Tutaj oprócz
klasycznych, szlachetnych riffów maestro Iommie’go i niestety zmęczonego,
siłowego głosu Dio nic nie przyciąga uwagi. Zamiast starać się detalicznie
opisywać jego zawartość trzeba by z bezpośrednią arogancją napisać, że NUDĄ
wieje, a nie ma większego grzechu w moim przekonaniu w tej branży niźli kiedy
zasłużeni wirtuozi którzy w tym fachu wszystkiego smakowali jedynie rzemieślniczy,
wyzuty z emocji produkt wciskają. A może taki odbiór to wynik przede wszystkim
wokalu Dio? Im częściej próbuje się przekonać do dźwiękowej materii ukrytej pod
demoniczną obwolutą płyty, tym bardziej drażni mnie ta podniosła maniera użyta
przez niego - on tu nie porywa głębią tylko pieje niemiłosiernie. Niezwykle trudno dopuścić mi ów fakt do świadomości, bo ten wątły
fizycznie, a wielki duszą człowiek znaczy w moim muzycznym świecie bardzo
wiele. Nie wiem, do końca nie rozumiem lub podświadomie nie jestem gotowy by
zrozumieć co przyczyną takiego stanu rzeczy – miarą niestety być nie może kto
muzę skroił, a tylko i wyłącznie jaki efekt uzyskany mą duszę przekonuje. Niepodważalne
pozostaje, że krążek niezmiernie mnie nudzi, męczy, wysysa wręcz
energię - działa niczym typowe energetyczne wampiry pod ludzkimi postaciami.
Przykro mi bardzo ale takie moje odczucia i nie zmieniają ich oczywiste,
oczywistości, że to przecież inkarnacja Sabbath, że znów Dio w ich składzie,
czy argument podstawowy dla wielu lanserskich fanów artystycznego dorobku
nieżyjących już gwiazd, że to ten wielki
co mu się zmarło po raz ostatni daje tu głos. Z pełnym szacunkiem dla pamięci
Padavony i kunsztu kompozytorskiego Iommie’go dla mnie to zwykłe popłuczyny po
legendzie, a nie album co współcześnie moc tych tytanów rocka udowadnia. Trzeba
przecież zanim porwie się na kult którym jest się otoczonym zdawać sobie sprawę
z ryzyka z jakim się to wiąże. Może się powtarzam, bo podobne poniższym słowom
refleksje padły z mojej strony przy okazji tegorocznej 13-tki, ale nie zmieniłem
zdania w tym temacie i nic nie wskazuje na jakiekolwiek przesilenie. Skupiłby
się mistrz riffu na solowej karierze i obdarowywał mnie podobnymi Fused
dziełami, miast wciskać kolejne powroty,
reaktywacje czy bezpodstawne artystycznie
reanimacje! To pisałem ja, oddany i nadal wierzący w przełamanie tej
śmierdzącej komercją tendencji, fan wielkości maestro Iommie’go.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz