niedziela, 17 listopada 2013

Iron Maiden - Fear of the Dark (1992)




Legenda jaką w środowisku długowłosym Maiden otoczeni, prawdopodobnie jedynie by uległa tej, co Black Sabbath i Metallice owiewa! Czy słuszne statusy tych grup, sprawą subiektywnego oczywiście osądu, bo o obiektywizmie w tej materii nie ma przecież mowy.  Zatem zanim o albumie z 1992 roku po części się wypowiem, pozwolę sobie jeszcze na taką gorzką refleksję, jaka od jakiegoś czasu na myśl o Iron Maiden mi się nasuwa. Po triumfalnym powrocie w maksymalistycznej konfiguracji (więcej ich się do wioseł nie dopchało?), wraz z albumem Brave New World i każdym kolejnym krążkiem zjazd po równi pochyłej dziewica zalicza. Bo nie inaczej mogę nazwać rozwlekłe, rzemieślnicze produkcje w żenująco naciągany sposób progresywnymi przez ich zwolenników nazywane. Może ja i wyrocznią nieomylną nie jestem - a może być powinienem, a wszyscy wokół jedynie słusznej muzy winni być zwolennikami, bo inaczej na niej się nie znają i PRAWDZIWYMI muzycznymi koneserami nie są! To tak na marginesie sobie wypisuje, bo takie podejście środowisk inteligencji sterydowej, narzucane kostką brukową, flarami i dopiero co posadzoną zielenią, "trendi" (tak się to pisze?) w odbiorze mediów patriotyczno-katolickich ostatnio na polu zgoła odmiennym od muzycznego. Dobra, bo zainspirowany ostatnimi (już widzę, że cyklicznymi wydarzeniami ze "stolycy") odjechałem we współczesne zagadnienia, a rzec chciałem, iż mimo moich ograniczonych możliwości percepcji słuchowej (zwyczajnie nie wszystko co się w progresywnej niszy dzieje śledzę), jednak progres to zamiast z miałkimi próbami tworzenia kolosów wielominutowych, bardziej z rozwojem ciekawych tematów czy pomysłów mnie się kojarzy. Nie jestem w stanie również przebrnąć ostatnio przez zmęczony wokal Dickinsona, który wyraźnie swoje najlepsze lata (jeżeli o formę intonacyjną idzie) ma już dawno za sobą. Zaprzeczać jednako nie będę, bo szacunek dla tych typów u mnie spory, że ignorując obecny kierunek artystyczny nie doceniam długowieczności formacji, czy rzemieślniczej perfekcji wpakowanej w ostatnie studyjne kolosy. Ale jakbym wyłącznie tego od ekipy Steve'a Harrisa miał oczekiwać, to obraziłbym ich dorobek, jakim szczególnie w szczenięcych latach swojej kariery czarowali. Spokojnie, ja wiem że nie mogę od nich wymagać w wieku przedemerytalnym świeżości, młodzieńczej werwy i energii, jaka z przykładowo Killers, czy The Number of the Beast się wylewała. Tyle że opisując już za MOMENT zawartość i przekonania z Fear of the Dark związane, jasno mogę udowodnić, że ożenienie dojrzałości z energią i pasją smarkacza, dzięki temu albumowi było możliwe. Tak, oczywiście goście wtedy byli po trzydziestce, a minęły niemalże 22 lata i tak wyobrazić sobie próbuje ile we mnie niemal za ćwierć wieku wigoru pozostanie. Fakt szybko mi go ubywa! I tak przecież nie popuszczę i wcześniejszej tezy trzymać się zamierzam, bom betonem w tej kwestii i jak ktoś produkcje powyżej Brave New World na równi z tą z Eddiem na drzewie (lub w drzewie :)) na jednej szali położyć i przekonywać o ich podobnej wartości będzie próbował, to do spazmów śmiechu mnie doprowadzi. Nie "róbmy jaj" - pewnie ciężko byłoby takiego szaleńca znaleźć! Listę zalet Fear of the Dark zatem otwieram, donoszę iż wszystko jest tu wbite w punkt. W idealnej symbiozie żyjący intensywnie, wyborny hard rock wraz z heavy metalowym, odrobinę kiczowatym hymnowym zacięciem. Ale o dziwo ta firmowa dla Maiden (od numerku z bestią) na 666 sposobów maniera, w żadnym stopniu mnie tu nie śmieszy, a powód jaki leży u podstaw tej akceptacji dla częściowej tandety w idealnym rozłożeniu masy tkwi. Stąd używając motoryzacyjnej nomenklatury, ani nie notuje podsterowności, ani nadsterowności tej maszyny. Sunie ona gładko założonym perfekcyjnie torem, z mocą konkretną w każdej chwili na zawołanie dostępną. Po okresie zapatrzenia w klawiszową pstrokatą formę krzywdzącą rocka w latach 80-tych, Harris ogarnął te lukrowane tendencje i pokazał na co jeszcze prócz produkowania lichych, prawie bliźniaczych albumów stać tą firmę. Umiejętnie wycisnął esencję własnego stylu z niepodrabialnie klekoczącym basem i scalił ją finezyjnym splotem z gitarową melodyjną maestrią, jaka doskonałym tłem dla olśniewającego kunsztem Bruce'a Dickinsona. I szkoda ogromna, że po takim kapitalnym albumie Dickinsona ścieżka już równoległą do drogi obranej przez kumpli nie była. Cholera ich wie tak naprawdę, co było nie tak, jaki powód do rozstania doprowadził? Faktem tylko, że ani Bruce ani Iron Maiden tego przełomu w sukces komercyjny czy artystyczny nie przekuli. Accident of Birth, czyli de facto maidenowe granie dopiero wokalistę o głosie jak dzwon do łask fanów przywróciło, a samą legendę żelaznej dziewicy za sprawą triumfalnego come backu z 2001 na czoło pierwszej ligi gitarowego łojenia wcisnęło. Co by było gdyby inaczej się ułożyło (rymy idą ;)) przekonać mi dane się już nie będzie - wiem tylko co jest obecnie. Kilka ponadczasowych albumów i dzisiejsza mizeria studyjna, ogromnymi trasami i spektakularnymi koncertami przesłaniana. Ale jak długo jedynie na legendzie można jechać, już już z odpowiedzią spieszę! Jak wiele przypadków stadionowych legend sprzed lat pokazuje - długo, oj bardzo długo. Nie ma przecież w gitarowej muzie współcześnie takich nazw co stadiony samemu potrafią zapełnić. Inne zespoły, inna filozofia odbioru muzyki, inne czasy oczywiście. Czy gorsze? Gdzie tam, w żadnym wypadku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj