Latka lecą nieubłaganie i nawet albumy co jeszcze stosunkowo niedawno świeże na rynku były, a wyczekiwana ówcześnie ich premiera w pamięci zachowana jako doświadczenie niemal sprzed kilkunastu dni, z ponad dyszką na karku dzisiaj już się mierzą. Szczęście jednak że wraz ze zgubieniem charakterystycznego zapachu farby drukarskiej wiele z tych krążków nic na atrakcyjności i mocy pierwotnej nie straciły. Przykład pierwszy z brzegu, co tłocząc dźwięki w plastiku zawarte wypełnia przestrzeń gierkowskiego M4, taki szyld posiada adekwatny do treści. On Fire brodaczy ze Spiritual Beggars kręci się intensywnie i porywa do świata muzy autentycznej, bez cienia komercji czy trendziarstwa. Tam już wtedy od ośmiu lat legendarny Michael Amott na uboczu sceny się przyczaiwszy, popularyzowaniu hard rocka na stonerowym zawieszeniu się oddał. I przyznać muszę z perspektywy czasu, że to artystyczne wcielenie tego Skandynawa dla mnie najbardziej przekonujące. Nie Carcass który w branży krytykowany być nie może, czy dla odmiany Arch Enemy po których modne jest ostatnio jechanie jak po łysej kobyle (na co nota bene sobie tymi pierdołami jakie wydają zasłużyli), tylko właśnie to tradycyjne rockowe wcielenie skutecznie z powodzeniem aktywujące wśród metalowo-rockowej braci sentymentalną podróż do nuty idealnie oddającej ducha hedonizmu. Bez zbędnej napuszonej literackiej retoryki, prosto, rubasznie, z pierdolnięciem i pozytywną energią. Muzyka bogata aranżacyjnie, ale nie przekombinowana dla potrzeb uzyskania szałowego efektu, wykorzystująca proste środki przewartościowane w pełnym wyobraźni umyśle Amotta i kompanów. Naładowana dobitnym gitarowym łojeniem, pełna pasji i groov'u soczystego bębnienia, klawiszowych odjazdów w szlachetnej hammondowej formule i co istotne wokalnej kapitalnej maniery - szorstkiej jak i jednocześnie niezwykle głębokiej jaką bez wątpienia debiutujący ówcześnie w szeregach SB Janne JB Christoffersson dysponował. Skarb jakim dla tej formacji był niestety po dwóch krążkach własną drogę rozwoju muzycznego obrał, by poświęcić się bezwzględnie własnemu dźwiękowemu dziecku któremu na imię Grand Magus. Szkoda ogromna pomimo dwóch ostatnich w ogólnym rozrachunku bardzo dobrych krążków z Apollo Papathanasio, że zaledwie dwukrotnie na albumach duchowych żebraków dane jest mi obcować z tym wyśmienitym głosem. Na koniec wazeliniarska deklaracja bezkrytycznego uwielbienia dla On Fire! Nie mam żadnych właściwie uwag pod adresem tej produkcji, bo aptekarska dokładność czerwonowłosego maga wiosła nie pozwala się do żadnego nawet detalu tutaj przyczepić. Muza płynie, morda mi się cieszy i nic więcej w tej konkretnie materii mi nie trzeba!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz