Przyznać muszę że kilkanaście z pewnością już za mną odsłuchów, a najnowsza produkcja Kanadyjczyków pewnie nawet w części jeszcze nieodkryta. Zapowiada się zatem pasjonująca przygoda na czas dłuższy. Bezwzględnie potrzeba czasu by materiał wgryzł się w świadomość, trzeba pozwolić na przebrnięcie przez proces bliźniaczy do tego co miało miejsce przy okazji Fortress i Scurrilous - poprzednich krążków Protest the Hero. Pozorne szaleństwo jest tu wtłoczone w kompozycje zlewające się w pierwszym kontakcie w zbitą masę riffów i wokalnej ekwilibrystyki Rody Walkera. Jednako ten kontrolowany chaos z każdym kolejnym spotkaniem precyzyjnie zarysowuje odrębność poszczególnych kompozycji wobec siebie. Ta muzyka żyje, pulsuje, wkręca bezlitośnie w swoje tryby z rzadka spotykaną w tej konwencji dojrzałą witalnością i chwytliwością. Bezustanne niemal galopady, solówki, gonitwy palcami po gryfie, nawałnice gitarowej lawy koegzystują na pierwszym planie z melodyjnością, która nie mierzi, nie powoduje odczucia obcowania z infantylnym pitu pitu. To niecodzienne wrażenie, szczególnie kiedy założyć (może odrobinę na wyrost) że w ramach metal core'a ci goście funkcjonują. Faktem jednako dla mnie, że ta ich autorska koncepcja niewiele ma wspólnego z tym co proponują współczesne gwiazdy nastoletniego metalu, ze względu zarówno na samą treść zdecydowanie o progresywnym sznycie, idealnym, dojrzałym wyważeniu przebojowości z fajerwerkami aranżacyjnymi jak i popisowymi partiami nienagannie wyszkolonych instrumentalistów. Może ta poniższa teza dosyć kontrowersyjna, ale co mam napisać kiedy sączące się z głośników dźwięki z założenia w obrębie żałosnej konwencji jednoczesnego dudnienia i lukrowania funkcjonujące dla mnie więcej wspólnego z progresją z najlepszych lat Dream Theater mają. Wiem, wiem, proszę się czytający te "filozoficzne" odloty nie bulwersować, bo słuch jeszcze na tyle czujny posiadam, że pomylić tych formacji za żadną cholerę bym nie mógł, a różnice jakie wychwycić zdołam wyraźnie mi z głowy taki kierunek myślenia wybiją. Chodzi mi (już, już prędko się tłumaczę!) o pewne nieograniczone, nieskrepowane, pełne przepychu aranżacyjne szaleństwo jakie poraża wręcz z krążków ekipy z Ontario, a które jeszcze dekadę temu z takim wysmakowanym artystycznym wyczuciem ekipa Petrucci'ego potrafiła prezentować. Osobną wisienką na tym wykwintnym torcie są kapitalne linie wokalne, naładowane potężną energią jak i bogatą wyobraźnią. Rody Walker to frontman wyjątkowy, z własną intrygującą szkołą interpretacji. Linie wokalne prowadzi jakby poza materią muzyczną, swoim autorskim torem, eksploatując wszelkie smaczki w postaci zawijasów, wywijasów, zakrętasów i tym podobną taką intonacyjną kombinatorykę, by nagle wpadać w melodyjne, sprzężone z wiosłami, zsynchronizowane wyśmienicie frazy. Porywa mnie ten krążek, ciekawi, wkręca intensywnie - każde spotkanie z Volition, to okazja do nowych odkryć i nie mam na myśli li tylko rozkładania faktury instrumentalnej na czynniki pierwsze, lecz ogólne, całościowe wrażenie pewnej przebudowy jego odbioru. Taka to niezwykle chwytliwa lekcja sonicznej matematyki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz