Kilka lat minęło, kilkanaście, a
może już kilkadziesiąt sesji z tym koncertem odbyte, zatem okrzepłe refleksje
czas spisać. Po pierwsze dzisiejsza perspektywa odnośnie grupy, czyli smutek i
coraz bardziej doskwierający brak ich na scenie. Luka ogromna może jedynie po
części wypełniona przez w odczuciu moim po linii Nevermore grających Finów z Oddland i ich debiutanckiego albumu. Polecam serdecznie, a
szersza opinia odnośnie The Treachery of Senses gdzieś w przeszłych postów
zatrzęsieniu w tej spowitej czernią bloga otchłani. Tyle tytułem jęczenia i
promowania tych, co mogą w przekonaniu moim w jakiejś części przestrzeń
pozostawioną przez ekipę Loomisa wypełnić. Do rzeczy, znaczy do zawartości
The Year of the Voyager przejść już należy. Kilka minut zdjęć z backstage'u, kapitalne
umiejętności wokalne Dane'a w jodłowaniu zaprezentowane i wbijamy pod/nad scenę
by w misterium ku czci progresywnego heavy/thrashu uczestniczyć. Zaprawdę
powiadam wam to istna uczta, a stosując mityczną terminologię wieczerza, podczas której czterech Amerykanów
wodę w wino zamienia – nietuzinkowe umiejętności każdego z osobna w rzężącą
sztukę dla takiego muzycznie zwichrowanego osobnika jak ja najwyższych lotów.
Skupieni na wykonawczej perfekcji dają taki pokaz maestrii, że kopara moja
rozdziawiona z podziwu wyjść nie może, a gały wlepione w stworzone do
efektownego przebierania po gryfie paluchy maestro Loomisa, dynamiczne
obijanie zestawu przez Vana Williamsa, basowe tło Shepparda i wokalną eksplozje wywijasów i zawijasów
serwowaną przez Warrela Dane’a - od tych spektakularnych popisów oderwać się nie są w stanie. Przekrój
najdoskonalszych kompozycji z kariery zaprezentowali i jak widać po porwanej w
obłęd publice, nikt chyba nie czuje się zawiedziony. Ekstatyczna reakcja
żywiołowo reagujących fanów, przez zespół na zasadzie sprzężenia zwrotnego z powodzeniem
jest wykorzystywana. Oni dla siebie nawzajem paliwem tą dobrze naoliwiona
maszynę napędzającym – zespół dla fanów, fani dla zespołu wyłącznie istnieją. I
może tu tkwi sedno uzyskanego efektu, w tej relacji energetycznie pobudzającej,
motywującej do wysiłku i wykrzesującej z każdego trybu tej machiny niemal sto
procent. W koegzystencji z jakością wyborną kompozycji i warsztatowej maestrii
oraz kameralnej atmosfery w pełni wypełnionego klubu daje równanie idealne, a
jedyna w nim niewiadoma jak realizator w stanie będzie oddać atmosferę tego
metalowego święta szybko za sprawą fajnie skrojonej dynamiki ujęć oraz gry
świateł zostaje precyzyjnie odnaleziona. Na koniec porzucając na dzień
dzisiejszy już niemal całkowicie nadzieje na ruchy zespalające te zębatki w
jeden tak sprawny jak ówcześnie był mechanizm, mam jedynie nadzieję, że w różnych
osobnych konfiguracjach talent i umiejętności tych gości będzie mi jeszcze w
najwyższej jakości dane podziwiać, a wzorcowy rezultat w przypadku tego gigu
uzyskany w wykonaniu innych moich faworytów muzycznych zobaczę. Tak bardzo taki
rodzaj koncertowej prezentacji, umiarkowanie klubowy, z kawałkami z jednego gigu pochodzącymi mi się podoba, że życzyłbym sobie by te kilkadziesiąt nazw z
mojej prywatnej czołówki w takim wydaniu się zaprezentowało. Dla mnie bomba, a
kto nie widział albo gorsza nie podziela mojego entuzjazmu ten trąba! :)
P.S. Jeszcze muszę, bo inaczej się uduszę, wspomnieć o dwóch fragmentach wśród doskonałości zawartych w sposób niemal mistyczny do aktywności moje owłosienie na kończynach górnych aktywujące. What Tomorrow Knows/Garden Of Grey zagrane bezpośrednio po sobie tak zgrabnie połączone oraz zapowiedź I Am the Dog – MURY PĘKAJĄ!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz