Bloodbath
powraca zza światów i zaskakuje, nie zawartością ani jakością, a wyborem
frontmana. Mikael Akerfeldt pewnie już na stałe wziął rozbrat z tego rodzaju rzeźnicką
twórczością, a jego następcą „rany boskie”, Nick Holmes się okazał. Przyznam,
że odrobinę zaniedbawszy śledzenie tego, co w obozie Bloodbath na czas jakiś
przed premierą Grand Morbid Funeral się działo, ta wiadomość runęła na mnie
niczym dobre wieści z serwisów informacyjnych tzn. równie raptownie jak i nieoczekiwanie. Nie mam rzecz
jasna jakiejś awersji do Holmesa, ale takiej wolty z jego strony się nie
spodziewałem, mimo iż na nowo obudzona fascynacja Mackintosha i spółki twardszym łojeniem jakiś
kurs na old time wskazywała. Ja bardziej niż na fakt częstego zataczania
okręgów i powroty sporej grupy legend do grania tego z czym zaczynali, nacisk
kładę na jakość samą w sobie tego swoistego sentymentalizmu. Stąd długo konsternacja na mojej gębie nie gościła, a jej miejsce zastąpiło poczucie, że
Pan chimeryczny przyjmując na barki spore wyzwanie pod tym ciężarem z hukiem na
dechy się nie osunął. Może ta jego growlowa chrypka nie ma mocy Akerfeldta
czy jadu Petera Tägtgrena, ale poziom trzyma i materiału, jako całości nie pogrąża.
Czwarty album Bloodbath i kolejne nieco odmienne podejście do tematu, bo kiedy
jedynka jasno i wyraźnie do archetypicznego deathowego soundu nawiązywała,
dwójka z tą bezpośredniością nieco zrywała, a trójka to już dokładnie z rejonów
Szwecji za ocean do jankeskiej krainy się przeniosła - to czwarta odsłona tego
mielenia łączy to, co takie sławy jak Morbid Angel i Entombed u zarania
praktykowały z funeralnym klimatem podniosłego obrzędu. Mam tutaj na myśli
aurę, jaką Tom G. Warrior kiedyś w Celtic Frost, a obecnie w Tryptikon kreuje.
Taki mój subiektywny ogląd tego materiału i może nie jakieś finezyjne, tylko
czysto spontaniczne wnioski. Jest na tym krążku dynamiczna, chwytliwa galopada Unite
the Pain, Famine of God’s Word czy Let the Stillborn Come to Me, spotęgowana
charakterystycznym zgniataniem tego, co jeszcze się ostało po tych huraganowych
powiewach (Anne i numer tytułowy), dodatkowo przy obrzędowej atmosferze płynącej z Church
of Vastitas. Wszystko zrobione z odpowiednią precyzją i charyzmą, jakością i dramaturgią, no i opakowane w sugestywny obraz, co bonusowo raduje. I chociaż na dzień dzisiejszy będąc
zadowolonym z obcowania z kolejnym mocnym materiałem tych starych wyjadaczy,
nie jestem w stanie uznać wyższości dzisiejszego Bloodbath nad tym sprzed kilku
czy nastu laty. Jest pytanie, czy powodem jeszcze nieporównywalnie słabsza znajomość Grand Morbid Funeral, sentyment do wcześniejszych albumów czy ten nieprzewidziany udział Nicka Holmesa. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz