Za Oliverem (dla niewtajemniczonych młodszym głównym bohaterem tego obrazu) napiszę, że
ten święty nie jest szczęśliwy, nie lubi wielu osób i wzajemnie. Jest
zrzędliwy, zły, obrażony na świat i pełen żalu. Pije, pali, gra, przeklina,
kłamie i zdradza, ale to jest tylko pierwsze wrażenie. :) Podobne odczucie
zagościło w mojej świadomości podczas seansu, kiedy tłumaczyłem sobie, że dobry
film wcale nie musi być nowatorski, zaskakujący czy pochłaniający widza bez
reszty. Może traktować o rzeczach oczywistych, wykorzystywać wielokrotnie
przerabiane klisze czy chwyty realizatorskie i w prosty sposób wpływać na
wrażliwość odbiorcy. Ma takie prawo, kiedy pod tą banalną fasadą fundamentalne
treści są umieszczone i nie ma sensu udawać, pod publiczkę spektakularnie
oryginalnością na wyrost pozować. Jak coś jest dojrzałe i wartościowe samo w
sobie, to pozory nie mają znaczenia. Oczywiście tylko dla tych, którzy poziom
odpowiedni w mentalnym rozwoju osiągnęli i są w stanie odbierać rzeczywistość
czytając między wierszami, zamiast ulegać jedynie „pierwszemu wrażeniu”.
P.S.
Jeszcze tylko dodam, że Bill Murray świetny, choć w tej roli wyraźnie szablonowy, Naomi Watts zjawiskowa, choć z tym akcentem równie zabawna co kiczowata, a Jaeden Lieberher przekonujący, choć z racji wieku taki naturalnie amatorski.
Zapomniałeś o Melissie McCarthy, która w końcu zagrała typową amerykankę. :)
OdpowiedzUsuńPrawdę mówiąc to aktorka zupełnie mi obca, dopiero wchodząc na filmweb zobaczyłem, że widziałem ją w The Life of David Gale - jedynie. Stąd pominąłem ją z premedytacją - nie potrafiłem jej ocenić. :)
OdpowiedzUsuń