Niewiarygodne, że Eastwood w wieku 84 lat
takim zgrabnie skonstruowanym, żywiołowym obrazem potrafił zaskoczyć. Mimo że
Jersey Boys nie jest jego najwybitniejszym dziełem, to klasę zachowuję i w
swojej niszy gatunkowej w czołówce miejsce ma zapewnione. To lekka, typowo
rozrywkowa produkcja, niepozbawiona też wątków czysto dramatycznych, bo
autentyczna historia kilku chłopaków z Jersey, którzy na przełomie lat
pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na szczytach list przebojów lądują, zawiera w
sobie wszystkie typowe etapy, jakie większość rodzących się gwiazd show biznesu
przechodzi. Mamy zatem, powolną wyboistą drogę na szczyt, trochę farta i sporo
pracy w ten sukces włożonej. Potem próby utrzymania się na tym Olimpie, smak
zwycięstwa i porażek na zmianę przeplatanych, różne konsekwencje popularności,
duże pieniądze i wkrótce spore długi, kobiety i rzecz jasna zdrady, gdy ich
zbyt wiele, rodzinne problemy i masę emocji z wydarzeniami związanych.
Wszystko to podane w odpowiednim guście i z zaangażowaniem, pięknie
wystylizowane z kapitalnie oddanym klimatem włoskiej emigracji i świetnym,
naturalnym warsztatem aktorskim. Atrakcyjnym pomysłem na narracje, sporą dawką
dobrego humoru i dźwiękowej strawy wpisanej w istotę filmu o grupie muzycznej.
Bo ten obraz w dużym stopniu jak sama muzyczka jaką Frank Valii and the Four
Seasons wykonywali – w pełnej krasie przebojowy i dynamiczny, a chwilami też
łapiący za serducho najprostszymi i zarazem najskuteczniejszymi metodami. Ja
się na ten lep świadomie dałem uchwycić, przeżywając czas przed ekranem bardzo
entuzjastycznie, szczególnie, że mam wielką słabość do całego tego barwnego
anturażu z epoki. Zakładam też, iż sam pomysł uhonorowania Franka Valii,
Tommy'ego DeVito, Boba Gaudio i Nicka Massi fabularnym obrazem podyktowany
ogromnym sentymentem Clinta Eastwooda do gówniarskich szaleństw, nostalgią i
zwyczajną tęsknotą dziadziusia do starych dobrych czasów. One pewnie nawet w
części w jego pamięci nie wyblakły i teraz po latach z dojrzałej perspektywy na
nowo są rozpamiętywane. Cieszę się bardzo, że MISTRZ kolejny raz udowodnił, że
jako reżyser jest przypadkiem trudnym do zaszufladkowania, a że tym razem
zrobił coś na kształt filmu muzycznego to tylko dla mnie powód do radość, że
potrafi urozmaicać swój dorobek. Jego produkcje zawsze ten autorski sznyt
posiadają i nigdy poniżej solidnego poziomu nie schodzą, są dojrzałe i pełne
emocji, nawet kiedy stylistyka dosyć rozrywkowa.
P.S. Joe Pesci i jego rola w
całym tym cyrku – w tym miejscu to mnie zaskoczono. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz