Dlaczego dojrzały obraz o życia cyklu mnie
nie porwał? Takie sobie pytanie zadaje! Co było nie tak, czego zabrakło, co
przeszkodziło by zdecydowanie większe wrażenie zrobić. Niby wszystko gra,
ciężko się do czegokolwiek przyczepić, a ja odczuwam niedosyt i jak
próbuję może na siłę odnaleźć tą "dziurę w całym", ten
powód mojego subiektywnego poczucia rozczarowania zastanawiam się
równolegle czy nie stałem się nieświadomie ofiarą tej nad refleksyjności
jaką główny bohater prezentuje. Mam tu na myśli ten wrażliwy, intelektualny typ
osobowości, którego Mason modelowym przykładem, który skutecznie skłania do
nostalgicznych przemyśleń. To wymowne poczucie tym sposobem wywołane,
jednak nie w pełni skorelowane z dobraną charakterystyką realizacji obrazu. To
jest pewnie ta wada przeze mnie wyczuwana, że jak obserwuję proces
dorastania chłopca o artystycznej wrażliwości, to też wymagam od reżysera by
samą produkcję ubrał w bardziej stylizowaną formę i przede wszystkim
wyraźniej wewnętrzne przeżycia zaznaczył. Tak wiele dzieje/zmienia się w osobowości bohaterów,
a tylko fragment tych bogatych doznań jest wyraźnie podkreślany.
Emocje są głęboko poukrywane, przez co pozorna ich płytkość monotonie
wprowadza. Film płynie, kolejne etapy procesu adolescencji obserwuję, świadom
jestem mniej lub bardziej z autopsji ich konsekwencji i wiem, że to czas
wstrząsów, wzlotów i upadków, wzburzonych do granic wytrzymałości emocji i za
cholerę tego w tej historii nie czuję. Usprawiedliwieniem ich braku sam
Mason i to jego marzycielskie spojrzenie, tak kapitalnie uchwycone na plakacie.
Burza jest, tylko w głębi duszy bohatera. Jego predyspozycje plus okoliczności
w jakich wzrastał odciskają piętno na jego charakterze, a ja wciąż
rozważam i próbuje się przekonać, że takie stonowane, dosłowne czy czysto
obserwacyjne, bez ingerencji podejście Linklatera słuszne. Niestety
nieskutecznie, w mojej ocenie ta prostota wykorzystanych środków powoduje, że
temat traci sporo na atrakcyjności w tym oczywistym wymiarze kinowym. Tak sobie
ten obraz z Into the Wild Penna teraz porównałem, w tą stronę moje skojarzenia
powędrowały i kiedy Boyhood porzuca mnie z mieszanymi odczuciami, to historia
Chrisa ujęła mnie bezgranicznie. Gdzieś tkwi ta subtelna różnica, ten
zbiór detali o finałowym wrażeniu przesądzający, może je trafnie opisałem,
nakreśliłem częściowo jej skalę i istotę, a może brak mi środków by
to uczynić lub potrzeba więcej czasu by ją dostrzec i precyzyjniej ująć. Pewność jednak mam, że to wyjątkowa produkcja i to nie tylko
przez wzgląd na odtrąbiony w ramach promocji fakt, iż przez dwanaście lat
była przygotowywana. Linklater z uporem i systematycznością realizował projekt,
który z pewnością przez ten czas ewoluował i trzeba mu oddać sprawiedliwość,
że zupełnie nie odczuwa się braku spójności, jaki tą czasową rozpiętością mógłby
być naturalnie spowodowany. To akurat zaleta, a mnie nadal męczy to czego
za cholerę jednoznacznie wadą nie chcę nazwać. Czuję, że to ważny obraz, który
jako rodzic siedmiolatki i z zawodowej perspektywy mniej lub bardziej zaangażowany
obserwator dojrzewania innych pociech będę jeszcze nieraz w myślach
przywoływał. Tyle, że ja liczyłem, iż będzie on imponujący i do mojej
wielbionej klasyki kina z dumą i impetem przejdzie, a teraz już wiem, że chyba to poza jego możliwościami. Szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz