poniedziałek, 15 grudnia 2014

Robert Plant - Lullaby and the Ceaseless Roar (2014)




Do tezy, że Robert Plant nietuzinkowym jest artystą, nikogo kto choć odrobinę wrażliwości muzycznej powyżej standardów disco polo posiada nie muszę przekonywać. Iż jest on żywą legendą, chyba wyłącznie członkowie zatrzymanych w czasie plemion i wychowankowie stacji muzycznych w rodzaju 4fun, esk(i) czy dance-polowych potworków made in wycmokani chłoptasie i panienki - tych zalewających platformy multipleksami nazywane, nie wiedzą. Pierwszym wybaczam, bo cywilizacja z przemysłem muzycznym do nich nie dotarła, drugim nie, bo wypaczone kiczem ich umysły świadomie karmione tą breją, spakowaną w połyskliwe kolorowe nic. Dla całej reszty, nawet jeżeli nie po drodze im ze stylistykami, które tak intensywnie Sir Robert eksploruje, to jak pierwszy "Prawy i Sprawiedliwy" na swój autorsko finezyjny sposób ujął oczywista, oczywistość. Zatem względnie poprawnie orientując się w bogatej w przeróżne nazwy, od Band of Joy po Led Zepp dyskografii mistrza, przygotowany byłem na wielobarwny, wieloinspiracyjny kalejdoskop dźwięków - oczekiwałem niezwyczajności i jej zaznałem. Urokowi Lullaby and the Ceaseless Roar uległem i chociaż nie do końca to w każdym numerze z krążka nawiązania do klimatów, których jestem fanem (czasem nieco obco, nieswojo się czułem), to sposób ich zaprezentowania przezwycięża moje wszelkie uprzedzenia. Nic na siłę, by wrażenie eklektyczności na jajogłowych zrobić, tylko z ogromną muzyczną wrażliwością, doświadczeniem i pokorą wobec feerii dźwięków. Korzystając z wpływów, etno, folk, blues czy klasycznie rockowych spójny i intrygujący album powstał z faworyzowanymi przeze mnie Rainbow, Up On the Hollow, Turn it Up, Stolen Kiss i House of  Love. One na dzień dzisiejszy największe wrażenie robią, jednocześnie reszta programu płyty dystansu do nich nie traci i w przyszłości jak w mej świadomości okrzepnie im także dorówna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj