Przez moment
miałem plan, by tekst był polemiką z pewnym gościem, który akurat
na kinie to się zna, ale co to za konfrontacja na słowa, kiedy ogólnie w ocenie
to się właściwie zgadzamy, a dzielą nas wyłącznie drobiazgi, ewentualnie do
podobnych wniosków w toku dyskusji i tak byśmy doszli. Polemika według obecnej
doktryny ma być przecież zajadła (na prawo patrz), albo chociaż sarkazmem
skażona (w lewo zwrot), zatem jej tutaj nie będzie, bo człowieka szanuję,
agresji werbalnej się brzydzę i nie mam zamiaru robić sobie żartów z
podtekstami. :) Tyle w tonie żartobliwym, teraz z powagą, przynajmniej z taką
intencją. Nie spodziewałem się gniota, czułem że Hands of Stone to będzie kino
co najmniej przyzwoite, ale nie oczekiwałem, że obejrzeć będzie mi dane
najlepszy od kilku lat film o boksie. Nie ma on oczywiście startu do dzieł
wybitnych, którym od wielu lat niezagrożenie przewodzi Raging Bull, ale w
zestawieniu z kilkoma produkcjami z nieodległej przeszłości wypada zdecydowanie
świeżo. I właśnie to ostatnie określenie uznaje za jedno z kluczowych, bowiem
zekranizowana historia, a dokładnie kariera ringowa Roberto Durána, jak i
wymiar artystyczno-techniczny obrazu ma charakter osobliwy. Zanim natychmiast
zostanę powalony nokautującym ciosem krytyki spieszę się usprawiedliwiać, a
może zrobić jeden unik i przystąpić do kontrataku. Tuż obok tezy o
specyficznym charakterze kariery panamskiego mistrza i wyjątkowych właściwościach produkcji
postawię przekonanie o czających się w obrazie licznych paradoksach. Bo oto w
moim przekonaniu reżyser dopuścił się niemal wszystkich możliwych grzechów,
poczynając od schematycznej budowy fabuły, wrzucenia masy banałów i klisz, po
chwilami chaotyczne przeskakiwanie pomiędzy wątkami, zaznaczanie ich i
gwałtowne porzucanie bez kontynuacji. Tu jest cały kompleks z nich zbudowany, atakuje widza
przesada, zatrzęsienie motywów, coś na kształt obsesyjnej potrzeby wyrwania z klasyków,
co istotniejszych pomysłów i zainstalowania ich we własnej produkcji. Powinno
to drażnić, a ja absolutnie takiego wrażenia nie odniosłem, właściwie to ta
teoretycznie szarpanina z formą miast irytować wzbudziła moją sympatię, bo oto
wokół niej roztacza się tak wdzięczna atmosfera, że wszelkie uchybienia, które
w szeregu innych obrazów tego typu by mierziły, w tym jednym przypadku
wzbudzają sympatię. Podobnie jak główny bohater, czyli nieokiełznany ambitny prostaczek
skonstruowany ze skrajności, bez ładu i składu, nacechowany wzrastającą w surowych okolicznościach butą
i arogancją, frustracją i bezradnością oraz z drugiej strony czystością
intencji i brakiem inteligentnej strategii osiągania szczytnych celów. Przystojniaczek i gwiazdorek, narcyz, typowy
macho, pyskaty clown, krnąbrny efekciarz, twardy wojownik ale i bidulek naznaczony przez los
trudnym dzieciństwem, pogardą wymieszaną z empatią i pokorą walczącą zaciekle z
pychą. To jest właśnie paradoks biografii Roberto Durána, w sensie osobniczym i
w wymiarze artystycznym filmu, jako dzieła wyjątkowego i bokserskiej kariery dobitnie surrealistycznej,
że mając przed oczami człowieka podręcznikowo niedoskonałego i efekt filmowy warsztatowo li
tylko poprawny, to mimo powyższego darzy się ten chaos z ekranu płynący cholerną przychylnością.
Wybacza się wady i niedostatki, bo wokół rozsiewany jest intensywny urok, a
bohater i reżyser uczą się na bieżąco i starają się wyciągać konstruktywne
wnioski z popełnianych błędów. Dodatkowo, jeśli postać centralna jest
naturalna, i pozbawiona cynizmu, a efekt filmowy wzbogacany autentycznymi
kreacjami fantastycznych aktorów (po profesorsku rozgrywający partie solowe
Robert De Niro, chłopięco ekscytujący Edgar Ramirez, połyskująca niczym klejnot
Ana de Armas i świetnie wystylizowany i zaskakująco przekonujący Usher Raymond), to zauroczenie musi nastąpić i w sposób samoistny
krytyczne spojrzenie zmarginalizować. Mam właśnie takie przekonanie, iż właściwie
to sztampowy sportowy dramat omamił mnie tą wyraźną wewnętrzną sprzecznością, oczarował
nie finezją, kunsztownością czy intelektualnym potencjałem, ale brawurą i werwą. Stałem się
ofiarą jakiegoś uroku, lecz nijak nie czuje się wykorzystany, więcej jestem
wdzięczny swojej naturze, że mu uległa i pozwoliła tym samym odczuć przyjemność
w czystej bezpretensjonalnej formie dać się porwać rozrywce popularnej i tak cudnie rozszalałej.
P.S. Nie mam pewności, czy jasno oddałem sens swoich przemyśleń. Poniekąd czuję, że podświadomie charakter wypowiedzi skorelowany z formułą filmu, lecz czy na pewno?
P.S. Nie mam pewności, czy jasno oddałem sens swoich przemyśleń. Poniekąd czuję, że podświadomie charakter wypowiedzi skorelowany z formułą filmu, lecz czy na pewno?
"Nie mam pewności, czy jasno oddałem sens swoich przemyśleń." Jasno oddałeś, wszystko zrozumiałem i się zgadzam. A co do Ushera zgadzam się po dwakroć (i musiałem sprawdzić gdzieś na portalu czy to na pewno Usher, czy mnie nie oszukali :).
OdpowiedzUsuńPodejrzewam, że natura Ushera musi być podobna do tej Sugar Ray Leonarda, inaczej nie jestem w stanie wyjaśnić tak autentycznej roli. Ciesze się, że w tym chaotycznym tekście można odnaleźć sens. Pozdrawiam. :)
Usuń