Specyficzny to krążek, a
dokładniej mówiąc tło i okoliczności w jakich powstawał i na rynku się pojawił.
Bo jeśli mnie pamięć nie myli, oto zaledwie w chwilę po premierze oryginalnej
wersji wydany został ten sam materiał w formie remastera (zdziwienie, prawda?). :)
To jeszcze nic, wersja pierwotna w muzycznej prasie (tej rodzimej, bo
zagranicznej nie monitorowałem) zebrała żarliwie entuzjastyczne opinie, a
recenzje obfitowały w określenia w rodzaju: przemyślany, wciągający,
intrygujący, fenomenalny, pełen dramaturgii i charyzmy, miażdżący i emocjonalny
oraz tak finezyjne i brawurowe sformułowania jak; gdy słucham wacieją mi kolana
czy być może najważniejsza płyta dekady. A w rzeczywistości to album
zaledwie czterdziestominutowy, z brzmieniem (tu odpowiedź odnośnie remasteringu)
pozbawionym przestrzeni Dead Heart in a Dead World czy masywnej produkcji This
Godless Endeavor – w ogóle wyzutym z większości cech, które mogłyby
u metalowego maniaka mocniejsze bicie serducha i tzw. gęsia skórkę wywołać.
Dodatkowo same poniektóre kompozycje sprawiały wrażenie chaotycznych i
porzuconych w trakcie rejestracji, a wokale chwilami wklejone od czapy. Jak
doczytałem w kilku wywiadach z tego okresu, między wierszami rzecz jasna,
atmosfera w zespole pomimo obowiązkowej, bo promocyjnej optymistycznej gadki
nie była taka idealna. Coś było na rzeczy, przebąkiwało się później z
perspektywy czasu, że Warrel z uzależnieniem się zmagał i nie potrafił
odpowiedniego rytmu złapać, praca miała charakter mocno szarpany, a reszta
składu pomimo wyrozumiałości w końcu traciła cierpliwość i na ostrzu noża
sprawy stawiała. To by sporo tłumaczyło, jednak z drugiej mańki jak obecnie
Enemies of Reality odsłuchuje, to te niby nieklejące się numery okazują się na
tyle skomplikowane w formie, że dopiero intensywny przerób materiału umożliwia dostrzec ukryte w nich przebiegle zalety, a ich agresywny charakter pozwala
uchwycić furię wywołaną zapewne nerwową sytuacją. Jakoś tak spostrzegam efekt finalny, jako
wentyl, którym uszła cała frustracja i głęboka emocjonalność, szczególnie, gdy będąc
bombardowanym zaciekle kanonadą Ambivalent, Create the Infinite, Seed Awakening, I Voyager czy wałkiem tytułowym i
zrazu subtelną i epicka balladą w rodzaju Who Decides i Tomorrow Turned into
Yesterday, to czuję to wrzenie i przelotny spokój po eksplozji. Wtedy otrzymuję łaskę
zrozumienia i empatii, puzzle porozrzucane w nieładzie zaczynają się płynnie
zazębiać i nawet specyficzne zawijasy wokalne odnajdują się precyzyjnie
pomiędzy instrumentalną fakturą. A może to wszystko plotki, ewentualnie psikusy
pamięci, sentyment i myślenie życzeniowe, a ja dałem się wkręcić i bzdury
powypisywałem? Hmmm... to jest dobre pytanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz