Znam Airbourne już od w sumie w
miarę nieodległego debiutu, czyli od roku 2007-ego. Zaraz potem w trzy lata po Runnin' Wild dwójkę przez moment w samochodzie katowałem, natomiast trójka dziwnym trafem
przeszła niezauważona i dopiero niedawno wpadła w moje łapska. Nie zastanawiałem
się zaciekle, jakie okoliczności spowodowały tą pauzę. Może wówczas nie miałem apetytu
na niezobowiązujące łupanie, bądź wypełniłem tą niszę innymi formacjami. Nie pamiętam,
umysłu przeciążać teraz nie mam zamiaru. ;) Tak się składa, że radość czerpana
z kontaktu z Airbourne absolutnie nie wymaga wysiłku intelektualnego i
sprowadza się li tylko do bezpretensjonalnej hedonistycznej przyjemności
płynącej energetycznym nurtem z głośników. To poniekąd prymitywna forma
rozrywki dla dzikusów, ludzi kulturalnego marginesu (ta wysoka półka), ewentualnie niebieskich ptaków
potrafiących przeliterować słowa konsekwencja i odpowiedzialność, lecz
brzydzących się ich znaczeniami i co akurat w tym zdaniu najistotniejsze być
miało, nielansujących się na ambitnym rozważaniu istoty rzeczy. Stąd powinienem
o niechlujny bądź nonszalancki wygląd zadbać, wyobrazić sobie długie pióra (bo realnie na zapuszczenie
kudłów szans nie ma), wrzucić na stopy sofiksy, uda wprowadzić w rurki (może szwy
nie puszczą), a na grzbiet zarzucić skórę o charakterystycznym oldscholowym
kroju, bądź katanę z ekranem aka telewizorem i w tym ejtisowym stylu, szyku zadawać na
kwadracie, bo ulica mogłaby takiej ekstrawagancji obecnie nie przyjąć z
entuzjazmem. Bić pedała, brudasa i inne inwektywy dorodna młodzież, by pod
adresem takiego egzotycznego mnie nie omieszkała kierować, lub stateczni
staruszkowie z niesmakiem, może nawet jawnym obrzydzeniem oburzenie by
demonstrowali. To już nie czas obnoszenia się z takim obliczem, teraz jak już sięgać
po tego rodzaju look, to wyłącznie markowymi metkami sygnowany. Trend celebrycki,
nie pasja o niemal wszystkim dziś decyduje, a mnie to w sumie nie chce się już
dłużej w klawisze stukać, bo późno i w ogóle to jutro też jest dzień i coś tam
zawsze trzeba zrobić, wykonać itd. To by było więc siłą rzeczy na teraz tyle i
zdaje sobie sprawę, że marna zawartość refleksji muzycznych w notce będącej w
zasadzie quasi recenzją może zaskakiwać i niedosyt pozostawiać. Wiem, że pełny
humoru charakter tekstu nie zastąpi wnikliwej analizy zawartości muzycznej
trzeciego pełnowymiarowego albumu australijskich rockerów. Obiecuję więc, że
już na dniach zrekompensuje to haniebne zaniedbanie tworząc zgoła bogatsze w
wymiarze merytorycznym akapity, bo akurat na rynku zagościł premierowy materiał
Airbourne, a ja po wstępnych odsłuchach już jestem i "coś tam, coś tam" o nim
powinienem więcej już wiedzieć.
P.S. Jak ktoś zupełnie nie wie, co ci goście grają, to krótko donoszę,
że "hejwi" gdzie na jednym biegunie ich rodacy z AC/DC a na drugim inni
legendarni spece od hałasu, czyli Ramones. Co do porównań do pierwszych nikt
nie powinien mieć uwag, bo masowo takie skojarzenia budzą, co do drugich zaś,
mogą się pojawić głosy niezgody, bo to moje własne spostrzeżenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz