poniedziałek, 26 września 2016

Airbourne - Black Dog Barking (2013)




Znam Airbourne już od w sumie w miarę nieodległego debiutu, czyli od roku 2007-ego. Zaraz potem w trzy lata po Runnin' Wild dwójkę przez moment w samochodzie katowałem, natomiast trójka dziwnym trafem przeszła niezauważona i dopiero niedawno wpadła w moje łapska. Nie zastanawiałem się zaciekle, jakie okoliczności spowodowały tą pauzę. Może wówczas nie miałem apetytu na niezobowiązujące łupanie, bądź wypełniłem tą niszę innymi formacjami. Nie pamiętam, umysłu przeciążać teraz nie mam zamiaru. ;) Tak się składa, że radość czerpana z kontaktu z Airbourne absolutnie nie wymaga wysiłku intelektualnego i sprowadza się li tylko do bezpretensjonalnej hedonistycznej przyjemności płynącej energetycznym nurtem z głośników. To poniekąd prymitywna forma rozrywki dla dzikusów, ludzi kulturalnego marginesu (ta wysoka półka), ewentualnie niebieskich ptaków potrafiących przeliterować słowa konsekwencja i odpowiedzialność, lecz brzydzących się ich znaczeniami i co akurat w tym zdaniu najistotniejsze być miało, nielansujących się na ambitnym rozważaniu istoty rzeczy. Stąd powinienem o niechlujny bądź nonszalancki wygląd zadbać, wyobrazić sobie długie pióra (bo realnie na zapuszczenie kudłów szans nie ma), wrzucić na stopy sofiksy, uda wprowadzić w rurki (może szwy nie puszczą), a na grzbiet zarzucić skórę o charakterystycznym oldscholowym kroju, bądź katanę z ekranem aka telewizorem i w tym ejtisowym stylu, szyku zadawać na kwadracie, bo ulica mogłaby takiej ekstrawagancji obecnie nie przyjąć z entuzjazmem. Bić pedała, brudasa i inne inwektywy dorodna młodzież, by pod adresem takiego egzotycznego mnie nie omieszkała kierować, lub stateczni staruszkowie z niesmakiem, może nawet jawnym obrzydzeniem oburzenie by demonstrowali. To już nie czas obnoszenia się z takim obliczem, teraz jak już sięgać po tego rodzaju look, to wyłącznie markowymi metkami sygnowany. Trend celebrycki, nie pasja o niemal wszystkim dziś decyduje, a mnie to w sumie nie chce się już dłużej w klawisze stukać, bo późno i w ogóle to jutro też jest dzień i coś tam zawsze trzeba zrobić, wykonać itd. To by było więc siłą rzeczy na teraz tyle i zdaje sobie sprawę, że marna zawartość refleksji muzycznych w notce będącej w zasadzie quasi recenzją może zaskakiwać i niedosyt pozostawiać. Wiem, że pełny humoru charakter tekstu nie zastąpi wnikliwej analizy zawartości muzycznej trzeciego pełnowymiarowego albumu australijskich rockerów. Obiecuję więc, że już na dniach zrekompensuje to haniebne zaniedbanie tworząc zgoła bogatsze w wymiarze merytorycznym akapity, bo akurat na rynku zagościł premierowy materiał Airbourne, a ja po wstępnych odsłuchach już jestem i "coś tam, coś tam" o nim powinienem więcej już wiedzieć. 

P.S. Jak ktoś zupełnie nie wie, co ci goście grają, to krótko donoszę, że "hejwi" gdzie na jednym biegunie ich rodacy z AC/DC a na drugim inni legendarni spece od hałasu, czyli Ramones. Co do porównań do pierwszych nikt nie powinien mieć uwag, bo masowo takie skojarzenia budzą, co do drugich zaś, mogą się pojawić głosy niezgody, bo to moje własne spostrzeżenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj