Goście mieli chyba nerwy ze stali, poszli na pełnym gazie na żywioł i zrobili używając eufemizmu intratny interes. Tyle, że jazda na farcie tak jak spektakularne sukcesy z zaskoczenia funduje, tak równie znienacka upadek przynosi. Dobra passa jest chwilowa, panami świata się bywa, stały etat tutaj w grę nie wchodzi! Trudno dać wiarę, że
fundamentem tej historii nieprzejaskrawione fakty, zakładam więc iż prócz
autentycznej podbudowy sporo tutaj wyobraźni scenarzysty dla widowiskowo wybrzmiewającego efektu dodanej. Nie jestem w stanie przyjąć, iż
tak prostymi zabiegami przy udziale wyłącznie sprytu, brawury, takiej jankeskiej bezczelności można
było próbować imperialistyczny system i przede wszystkim gangsterski półświatek przechytrzyć. A już na pewno nie ma opcji, że w
tak lekkiej oprawie z wiecznie ujaraną mordką tego dokonano. :) Zresztą reżyser super/hiper/mega hitu o
nocnych baletach w Las Vegas nie skupia się przesadnie na technicznej stronie działań
bohaterów, a nacisk kładzie by seans zwyczajnie dobrą zabawą
był dla widza. Zatem tempo akcji jest odpowiednio dynamiczne, muzyka
potraktowana z polotem jako bezpośredni komentarz do scen, dialogi tryskają
humorem, a postacie są wyraziste aż do granic przerysowania - Efraim Diveroli rządzi,
nominacja Oscarowa byłaby pożądana. Osiąga Todd Phillips swój cel z rozmachem i
funduje dwugodzinną jazdę na maksa, jeśli oczywiście traktować Dogs of War jako
kino typowo rozrywkowe. Przy takim założeniu produkcja to kapitalna, jednak
wojna to nie tylko machina napędzająca gospodarkę i napełniająca kieszenie
cynicznych biznesmenów. Krew spływa intensywnie, śmierć zbiera swe żniwo, jednak z konwencją lekkiej rozrywki nie bardzo się komponuje. Tutaj akurat miało być rozrywkowo z bardzo umiarkowanie akcentowaną ciemną stroną i tak też jest. Poważnie o kulisach wojny inni opowiadają. Trzeba
się tematem dzielić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz